„Ja tylko grałem twardego faceta”. 15 lat temu odszedł Marek Kotański
sobota,19 sierpnia 2017
Udostępnij:
Był cholerykiem i miał południową naturę. Kiedy coś mu nie pasowało, robił karczemną awanturę. Przez całe życie po prostu robił swoje. Pomagał tym, którzy zostali wyrzuceni poza nawias: uzależnionym, bezdomnym i chorym. Piętnaście lat temu w wypadku samochodowym zginął Marek Kotański.
18 sierpnia 2002 roku w rozmowie z jednym ze współpracowników narzekał na tych, którym pomagał. – Heniu, zobacz, okradli mi garaże! Jak już Kotańskiego okradają, to tragedia. Muszę pozdejmować złoto z palców, bo jak dostanę zawału, to mnie jeszcze w trumnie okradną... – mówił Kotański do Henryka Kusy o narkomanach, którzy byli jego podopiecznymi. – Prezes, co ty opowiadasz, jeszcze będziesz żył, a żył – usłyszał w odpowiedzi.
Następnego dnia Kotański zginął w wypadku samochodowym. Jego bliscy mówili, że zabiła go jedna z jego pasji, czyli samochody.
Tygodnik TVPPolub nas
Kotański na wakacjach w Międzyzdrojach (fot. Archiwum prywatne Wandy Kotańskiej)
Z ludźmi trzeba żyć
Urodził się w czasach okupacji i dorastał w bardzo trudnych warunkach. Jego rodzice, a zwłaszcza ojciec Wiesław Kotański, który był profesorem japonistyki, starali się, aby odebrał wychowanie religijne i patriotyczne, ale też rygorystyczne. Od małego wpajane miał to, że z ludźmi trzeba żyć i ich poznawać oraz niewiele od nich oczekiwać. – Tak byłem sam wychowywany i myślę, że to mu się starałem przekazać – mówił jego ojciec.
Sam Kotański uważał, że młody człowiek powinien sam torować sobie drogę. – Ja szedłem śladami ojca. Ale i buntowałem się przeciwko niemu. „Nie będę się do ciebie odzywał” – krzyczałem. Wychodziłem z domu trzaskając drzwiami. Ojciec był bardzo surowy – wyznał w jednym z wywiadów.
Jedna z oznak tego buntu związana była z maturą. Gdy Kotański skończył szkołę średnią wraz z kolegą, dziś aktorem Damianem Damięckim, zdecydował, że nie będzie zdawał matury. – Marek się tego bardzo wstydził. Dopiero za rok zdawaliśmy – mówi Damięcki w napisanej przez Przemysława Bogusza biografii „Kotan. Czy mnie kochasz?”.
Pod każdym względem starał się ojcu dorównać. Mimo że się buntował, z drugiej strony wiedział, że zawsze może na nim polegać. Tak jak wtedy, gdy miał 19 lat i z powodu nieszczęśliwej miłości chciał popełnić samobójstwo. Zrozpaczony napisał list do ojca, a ten na 13 stronach w filozoficzny sposób porównał życie do rozważnej gry w karty. – Ten list uratował mi życie – stwierdził. Często powtarzaną przez bliskich współpracowników Kotana anegdotą była ta, gdy przybiegł z encyklopedią, w której pod hasłem „Wiesław Kotański” pierwsze słowa definicji brzmiały: „ojciec Marka Kotańskiego”.
Byl nerwusem, który uwielbiał robić innym żarty (fot. Archiwum prywatne Ewy Bełdowskiej)
„Draki” i fotograficzna pasja
Od małego Kotan był zarówno nerwowy, jak i spontaniczny. Uwielbiał, gdy się wokół niego działo dużo. Jego numerami popisowymi były tzw. „draki”. – Wchodziliśmy do rzeźnika i pytaliśmy, czy są biustonosze czwórki – wspomina w biografii Kotańskiego Damięcki. W specyficzny sposób przejawiała się jego koleżeńskość. Uwielbiał mieć wszystko, co najlepsze. Gdy ktoś miał coś, co mu się podobało, tak długo wiercił temu komuś dziurę w brzuchu, aż to od niego wydębił. A to rower, a to magnetofon, a to aparat. Nigdy nie dawał spokoju, nachodził, nagabywał i mówił swoje charakterystyczne: „Słuchaj, a po co ci to…”.
Jego pasją była fotografia. Z jednej z profesorskich eskapad ojciec przywiózł mu aparat marki Canon. Kotański uwieczniał nim scenki z życia codziennego, a nawet pokaz mody w warszawskich Łazienkach. – Wszyscy fotoreporterzy mu zazdrościli tego Canona, a on robiła zdjęcia i robił, tylko zapomniał zdjąć osłonę z obiektywu. I później było zdjęcie w gazecie, jak jeden z fotoreporterów fotografował aparatem z zakrytym obiektywem – wspomina w biografii Kotana jego znajoma z lat młodości, Ewa Bełdowska.
„Draką” w jego wykonaniu było też w pewnym sensie poznanie przyszłej żony. W 1963 roku założył się z poznanym na wakacjach kumplem Jackiem, że jej nie poderwie. Podstępem wyciągnął ją z rodzinnej kolacji mówiąc, że ma dla niej wiadomość właśnie od tego znajomego. Przegadali dwie godziny i tak zaczęli się spotykać. Pobrali się 14 grudnia 1965 roku tuż po śmierci ukochanego ojca Wandy. Wszystko zadziało się tak szybko, bo Marek chciał w ten sposób zaopiekować się ukochaną po stracie. Wiedli spokojne, poukładane życie. Nie kłócili się o sprzątanie, bo nie byli pedantami.
Popsute półki pomaga naprawiać kolega, który akurat wpadnie pogadać wieczorem. Sześć lat po ślubie rodzi się ich córka Joanna. Nawet wtedy, gdy ich dom zaczyna wypełniać się potrzebującymi ludźmi i gdy pod koniec życia Kotańskiego pojawi się inna kobieta, Wanda emanuje klasą i spokojem.
Kotański w liceum (fot. Archiwum prywatne Ewy Bełdowskiej)
„Trudna młodzież” ma „pić inaczej”
W 1960 roku Kotański zostaje studentem psychologii na Wydziale Pedagogicznym UW. W czasie studiów działał aktywnie w Ruchu Młodych Wychowawców, który opiekował się sierotami i młodzieżą dotkniętą patologiami społecznymi. Po studiach podjął pracę terapeuty w szpitalu psychiatrycznym przy ul. Dolnej w Warszawie. Współpracował ze Społecznym Komitetem Przeciwdziałania Alkoholizmowi, a także angażował się w tworzenie Ruchu „Trzeźwość”.
W tym czasie pracował także w Izbie Wytrzeźwień na Kolskiej. Pracę tam podsumował nieco patetycznie słowami: „nurzałem się w błocie kompletnego upodlenia i nędzy”. To właśnie wtedy zaczął tworzyć Klub pod Siatką, miejsce na Żoliborzu, w którym spotykała się „trudna młodzież” i, która według głównego hasła klubu „bawiła się bez alkoholu”. Choć nie do końca się to udawało, Kotański zaczął ich uczyć kultury picia. Wychodził z założenia, że jeśli mają pić, to niech przynajmniej piją inaczej.
W 1974 podjął pracę w Szpitalu Psychiatrycznym w Garwolinie, gdzie mieścił się oddział dla osób uzależnionych od narkotyków. W tamtych czasach z powodów ideologicznych uważanych w Polsce za osoby nieistniejące. Widząc, że tradycyjne metody leczenia nie dają pozytywnych rezultatów, rozpoczął pracę metodą społeczności terapeutycznej, wzorowanej na doświadczeniach Synanonu – założonej przez Charlesa Dedericha pierwszej w świecie organizacji, stawiającej sobie za cel leczenie narkomanów właśnie tą metodą.
Kotan studiował psychologię, już na studiach zaczął pracę w zawodzie (fot. Archiwum prywatne Wandy Kotańskiej)
Gulasz z kaszą z jedzenia dla psów
Kiedy zorientował się, że tradycyjna psychoterapia nie daje efektów, otworzył pierwszy ośrodek Monaru. Wychodzenie z nałogu polegało na życiu w małej społeczności, w której obowiązywała całkowita abstynencja, a terapią była praca. Warunki materialne były bardzo skromne. Pracownicy i podopieczni jedli warzywa z własnego gospodarstwa, grzyby z lasu. Jedna z dziewczyn miała psa i dostała dla niego puszki z Niemiec. – Zrobiła z tego gulasz z kaszą – wspomina jedna z terapeutek Krystyna Jasnosz.
Pomysł Kotana, bo tak nazywano Kotańskiego, przynosił bardzo dobre rezultaty. Wkrótce na podobnej zasadzie zaczął działać Markot, czyli Ruch Wychodzenia z Bezdomności. Dach nad głową znajdowały u niego samotne matki, ofiary przemocy domowej, byli więźniowie. Pierwszy przygarnął zarażonych wirusem HIV, choć w miejscach, gdzie chciał budować dla nich ośrodki, spotykał się z agresywnymi protestami. Tak było m.in. we wsi Laski koło Warszawy, gdzie w 1992 roku podpalony został dom dla dzieci zakażonych HIV.
Kotański wychodził z założenia, że musi być guru dla osób, które ratował. Przeklinał, bo uważał, że musi mówić ich językiem, a oni muszą go kupić. Nie tolerował tych, którzy mieli odmienne od niego zdanie. Zbywał ich albo porównywał z błotem. Potrafił błyskawicznie obdarzyć zaufaniem tych, których widział po raz pierwszy w życiu.
– Wiele mu uchodziło. Był unikatowym facetem. Jemu było wolno, u niego to wszystko grało. Dzisiejszy terapeuta pewnie by się przeżegnał, słysząc to poniżanie pacjentów, na które nawet ja się wtedy oburzałem i to nie tylko wewnętrznie – wspomina w biografii Marek Koterski, który w Głoskowie, gdzie znajdował się pierwszy ośrodek Monaru stworzony przez Kotańskiego, robił dokument „Przyszłość” o działalności Kotana.
W latach 80. założył pierwszy ośrodek Monaru (fot. arch. pryw. Wandy Kotańskiej)
„Z diabłem bym współpracował”
W latach 1985–1994 Kotański był organizatorem akcji „Łańcuch Czystych Serc”, w której setki tysięcy młodych ludzi złączyło dłonie w łańcuchu łączącym Bałtyk z Tatrami, jednocząc się w idei humanitaryzmu. Zorganizowano także wiele koncertów Czystych Serc, w których wzięły udział tysiące ludzi. Obok siebie stanęli punkowcy, pielęgniarki, kobiety z siatkami, staruszki i dzieci. Akcja zorganizowana została najpierw w Warszawie, a potem w całej Polsce.
– Zawsze nas zaskakiwał, nie znaliśmy dnia ani godziny, kiedy coś będzie się działo. To były jego inicjatywy, często ogłaszane na zasadzie przymuszania: macie to zrobić. Ta akurat nam się spodobała – mówi w książce Jolanta Łazuga-Koczurowska, która już wtedy była szefową miejskiego ośrodka monarowego dla uzależnionych dzieci.
Kotański podejrzewany był o współpracę z komunistami.
Zapytany o to przez reżysera filmów dokumentalnych Mirosława Dembińskiego, który sam za kolportaż ulotek w stanie wojennym spędził w więzieniu dwa miesiące, odpowiedział, że „Z diabłem bym współpracował, gdybym mógł dzięki temu jednego człowieka uratować”. Nie patrzył na poglądy, czy w legitymację, jeśli ten ktoś mógł pomóc mu w realizacji jego planów. Polityczne niuanse były dla niego sprawą drugorzędną.
Wyjazd w Tatry pod koniec lat 60. (fot. Archiwum prywatne Wandy Kotańskiej)
Wrażliwy i drażliwy
– Wierzę w Jezusa. Jest On moim idolem. Jest On jedynym, absolutnym wzorem do naśladowania dla każdego człowiek, który chce pracować dla ludzi – mówił. Nawrócił się, gdy pojawiły się u niego poważne problemy ze zdrowiem. Nie dbał o siebie, za dużo pracował i to było główną przyczyną operacji serca, którą w 1994 roku. Wyniki badań, które mu wówczas przeprowadzono, były bardzo złe. Lekarze poinformowali go, że ma przed sobą zaledwie kilka tygodni życia, jeśli nie podda się radykalnej operacji. Przed operacją przyszedł do niego ksiądz z Komunią Święta i sakramentem namaszczenia chorych.
– To było dla mnie mocne przeżycie. Powiem szczerze przestraszyłem się – wyznał. Wspominał, że właśnie wtedy czując, że nadchodzi jego koniec, zaczął się żarliwie modlić. Z kogoś, kto rozdawał prezerwatywy młodzieży, stał się orędownikiem wierności. Mówił, że to najlepsze zabezpieczenie przed HIV. Jego nawrócenie zaczęło być obecne także w ośrodkach. Powstawały kaplice, krzyże oraz repliki figury Jezusa z Rio de Janeiro. Znalazła się ona również na jego grobie. Kotański chciał, aby bezdomnych, którzy przychodzą do ośrodków Markotu, też witał Chrystus.
– Był bardzo wrażliwy, nawet można powiedzieć drażliwy. Choć tak naprawdę był ceniony, nie dostrzegał tego. Myślę, że gdyby żył, byłby dziś uważany za ikonę pomocy bezdomnym, uzależnionym. Odszedł za wcześnie i nie dokończył swojego dzieła – mówiła o nim Janina Ochojska, szefowa PAH.
Kotański był wielbicielem skórzanych kurtek (fot. Archiwum prywatne Wandy Kotańskiej)
200 skórzanych kurtek
Pasjami lubił kurtki skórzane, gdy umarł okazało się, że ma ich ponad 200. Kupował je w każdym mieście, do którego wybierał się w podróż służbową. Jagoda Władoń, która mu w nich towarzyszyła wspomina, że Kotański znany był ze swojego skąpstwa. Zawsze próbował naciągnąć współpracowników, aby za niego zapłacili. – Raz w życiu dostałam od niego prezent – wspominała Władoń. Cztery dni przed jego śmiercią obydwoje wybrali się do Wiednia. Kotański kupił jej tam skórzane ubranko – kurtkę i spodnie, a w Zakopanem dokupił skórzany plecaczek. – Masz tutaj ode mnie, należy ci się – powiedział.
O ile do tych, którym pomagał potrafił odnosić się z empatią i serdecznością, o tyle dla współpracowników był szorstki, nie znosił sprzeciwu, a czasem mało elegancki. Taki było chociażby w stosunku do swojej sekretarki Wandy. Kobieta miała garb, a on z tego powodu nazywał ją hokeistką. Momentami wyglądało to tak, że między Kotanem a jego najbliższym otoczeniem tworzyła się relacja jak władcy z dworem. Bywał próżny.
Jego 60. urodziny odbyły się z wielką pompą w świetlicy ośrodka dla bezdomnych na Marywilskiej. Ulubioną piosenkę jubilata „Niepokonani” śpiewał Grzegorz Markowski, on sam siedział na tronie i przyjmował życzenia oraz prezenty. Oglądał je i mówił: „To biorę, to chłam…”, choć wszystkie kupowane były na życzenie. Od ekipy z ośrodka na Marywilskiej otrzymał czerwoną kurtkę ze skóry. Był z niej bardzo dumny, założył ją i kazał się podziwiać.
„Cały czas mieliśmy wrażenie…”
W ostatnich latach życia Kotański nabrał dystansu do samego siebie. – Ja tylko grałem rolę bardzo twardego faceta. I teraz, kiedy jestem już trochę starszy, myślę sobie czasami, że jest we mnie dużo więcej łagodności, niż ostrości. Złagodniałem – mówił. Oprócz skórzanych kurtek i zegarków, Kotan kochał stare samochody.
Do wypadku doszło 19 sierpnia 2002 roku ok. godz. 22.25 w Nowym Dworze Mazowieckim. Jego jeep wypadł z drogi, gdy próbował wyminąć pijanych rowerzystów. Nieprzytomny został przewieziony do Szpitala Bielańskiego w Warszawie gdzie zmarł tej samej nocy. Wieść bardzo szybko rozniosła się po ośrodkach.
– Widziałem, jak w tych ludziach narasta przekonanie, że on odszedł i to jest wielka tragedia, ale to, czego ich nauczył, jest fundamentem, na którym można budować. Widziałem w nich wtedy te „dzieci Kotana” – mówił Dembiński, który w tych trudnych chwilach towarzyszył im z kamerą.
Kotański został pochowany na Powązkach Wojskowych 28 sierpnia. W ostatniej drodze towarzyszyły mu tłumy tych, którym ratował życie. Jego trumna jechała na ogromnej ciężarówce Renault Magnum, samochodzie, który miał służyć okołomarkotowym przedsięwzięciom biznesowym.
– Marku, żegnamy Cię w imieniu tysięcy ocalonych. Cały czas mieliśmy wrażenie, że to kolejna Twoja psychodrama. Że wstaniesz i powiesz: „Kochani, żeby wyjść z grzania, trzeba być mistrzem świata” – tymi słowami żegnała go Bogusia Bączkowska z ośrodka w Nowolipsku. Gdy skończyła słychać było dźwięk dzwonów i dzwonków. Zarówno na Powązkach, jak i we wszystkich ośrodkach Monaru, wzywały Kotańskiego na ostatnią społeczność.
Podczas pogrzebu ojciec Kotańskiego siedział z tyłu ze swoimi studentami. Nikt go nie poznał i nikt oficjalnie nie zaprosił go na pogrzeb syna. Wiesław Kotański przeżył swojego syna o trzy lata.
Więcej o Marku Kotańskim można przeczytać w książce Przemysława Bogusza „Kotan. Czy mnie kochasz?”.
Zdjęcie główne: Warszawa 23.05.1994. Mityng z okazji Dnia Pamięci i Mobilizacji w Walce z AIDS. Na zdjęciu Marek Kotański psycholog, terapeuta, założyciel Monaru. Fot. PAP/Wojciech Stein