Czarna wołga, okup i sprawa polityczna. Tak porywano dzieci w PRL-u
sobota,
12 sierpnia 2017
Gdy w marcu 1957 roku do komisariatu MO dotarło zgłoszenie o kobiecie, która kradnie cudze dzieci i przetrzymuje je w mieszkaniu, to wydawało się nieprawdopodobne. Milicjanci udali się pod wskazany adres, gdzie wykazali się spostrzegawczością. Zauważyli, że jeden z chłopców ma rajstopki założone na lewą stronę. Gdy zapytali go, jak się nazywa, okazało się, że nie jest dzieckiem kobiety, ale uprowadzonym kilka dni wcześniej Romkiem Ziębą z Brzegu koło Wrocławia. – Takich porwań było w tamtej epoce sporo – mówi Przemysław Semczuk, autor książki „Czarna wołga. Kryminalna historia PRL”.
– Kiedy zastanawiałem się nad mechanizmem uprowadzeń dzieci w owych czasach i dlaczego było ich tak dużo, doszedłem do wniosku, że administracja w latach 50. i 60. nie była tak udoskonalona jak dziś. Co sprzyjało temu, by nawet jeśli to nie było własne dziecko, zalegalizować i zapisać je jako swoje – wyjaśnia Semczuk.
Tak właśnie działała jedna z najsłynniejszych porywaczek PRL-u, niejaka Mieczysława Hała. Na jej trop trafiono w marcu 1957 roku, gdy tuż po zaginięciu 3-latka Romka Zięby z Brzegu koło Wrocławia na komendę zadzwonił anonim, który stwierdził, że na ulicy Szpitalnej mieszka kobieta, która „kradnie” i przetrzymuje nie swoje dzieci.
Doniesienie to wydawało się na pierwszy rzut oka nieprawdziwe, ale z racji policyjnych statystyk, z których wynikało, że w latach 1950-1957 zniknęło ponad 200 dzieci, a 50 spraw nie zostało rozwiązanych, sprawdzano każdy, nawet najmniej sensowy, trop.
Walczą, są niezależne i stanowcze. Słabość potrafią przekuć w siłę. Proszę sobie np. bohaterki Astrid Lindgren – mówi Salla Simukka, autorka bestsellerowej trylogii kryminalnej.
zobacz więcej
„Pani straszyła go psem, kazała nazywać mamą”
Milicjanci, którzy wybrali się do mieszkania Hały, na pierwszy rzut oka nie stwierdzili żadnych nieprawidłowości. Kobieta, owszem, miała czwórkę dzieci, ale z tego, co mówiła, i z wpisów do dowodu wynikało, że wszystkie są jej.
– Kiedy wczytywałem się w tę sprawę, mimo powagi sytuacji zaśmiewałem się do łez, bo była modelowym przykładem nieudolnej komunistycznej administracji. Porywaczka sama wpisywała sobie, zresztą jak się potem okazało nieudolnie, dzieci w dowód – mówi Semczuk.
Po wstępnych oględzinach jeden z milicjantów, zerkając na dzieci, zauważył, że jeden z chłopców ma rajstopki i sweterek założone na lewą stronę. Gdy zapytał się malca, jak się nazywa, ten bez wahania odpowiedział, że Romek Zięba.
– Hała szła w zaparte, twierdziła, że go nie porwała, a Romek sam się przyplątał, więc się nim zaopiekowała. Gdy pytano ją, dlaczego wpisała go w dowód pod innym imieniem, nie potrafiła tego wyjaśnić – mówi Semczuk.
Romek zeznał, że „pani straszyła go psem i biła, każąc nazywać się mamą”. Pozostałe dzieci, które tak jak Romek zostały przez Hałę porwane, trafiły do domu dziecka. Okazało się, że jedno z nich, Tadeusz, jest dziewczynką, a w dniu, gdy rzekomo miał się urodzić Hała, miała operację wyrostka robaczkowego. Nie mogła więc tego dnia urodzić dziecka. Badania ginekologiczne wykazały, że w ogóle nigdy nie rodziła dzieci. Personalia Tadeusza, który okazał się dziewczynką, niby szybko ustalono i okazało się, że jest on dzieckiem Elżbiety Grynieckiej z Wrocławia.
– Niby szybko, bo na wszelki wypadek zrobiono badania genetyczne. Wykazały one, że to jednak nie jej dziecko, ale rodzice nie chcieli o tym słyszeć i byli przekonani, że odnaleźli swoją córkę. Milicja dała za wygraną, bo i tak musiała znaleźć rodziny dla jeszcze czworga dzieci – opowiada Semczuk.
Uciekinierka z ośrodka wychowawczego
Podobnie było z Anną Kwiatkowską ze Szczecina. Wychowywana przez rodzinę zastępczą, dziewczyna po raz pierwszy uciekła z domu, gdy miała 11 lat. Kilka dni jeździła po Polsce i złapano ją dopiero w Zakopanem. Umieszczona w domu dziecka, znowu zaczęła uciekać. – Milicja dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że jej ucieczki związane są z porwaniami dzieci w żłobkach w Szczecinie.
Ania wybierała swoją „ofiarę” z wywieszonej listy, mówiła, że jest siostrą malucha i odbiera je w imieniu rodziców. Kiedy jej odmawiano, wracała po kilkunastu minutach z kartką, którą oczywiście sama wypisywała – mówi Semczuk. Po kilku godzinach zabawy z dzieckiem, zostawiała je na ulicy. Dzieci wracały do domu, zanim ich rodzice zorientowali się, że ktoś je porwał. Niestety jeden z chłopców doznał odmrożeń.
– Tej sprawy nie można było zatuszować, a Annę złapano na gorącym uczynku. Przyznała się do ośmiu porwań, a z racji choroby psychicznej skierowano ją do ośrodka wychowawczego. Gdy po raz kolejny po ucieczce próbowała porwać dziecko w Aninie, trafiła pod opiekę lekarzy. Jaki był jej dalszy los, nie wiadomo – wyjaśnia Semczuk.
Gruziński pięściarz Avtandil Khurtsidze aresztowany pod zarzutem współpracy z rosyjską mafią.
zobacz więcej
Dzieci kieleckie znalezione w skarpie
Prawdziwą burzę medialną, na skutek której uruchomiono grupę poszukiwawczą przy wydziale kryminalnym KGMO i której szefem został Stanisław Górnicki, wywołała sprawa dzieci kieleckich. – Jak się okazało to był nieszczęśliwy wypadek, a nie porwanie, ale można powiedzieć, że sprawa była tak głośna i wywołała tak ogromny odzew w społeczeństwie, że obudziły się wszelkiego rodzaju demony i uprzedzenia. Spekulowano, że dzieci zostały porwane przez społeczność żydowską i przerobione na macę – mówi Semczuk. Do zaginięcia dzieci doszło 19 lipca 1956 roku.
Czteroletnia Mirka, ośmioletni Marek i jedenastoletni Janusz najpierw zjadły świeżo zerwane wiśnie, a potem poszły bawić się na podwórku. Gdy pół godziny później matka Mirki i Marka wyszła na dwór, dzieci nie było. Poszukiwania zaginionej trójki rozpoczęto następnego dnia. Zaalarmowano batalion KBW (Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego), sprowadzono psy tropiące, pomagało 150 robotników z zakładu pracy ojca dzieci. Podczas gdy przeszukiwano teren ustalono, że w dzielnicy Kielc, w której doszło do rzekomego porwania, czyli w Baranówku, kręcił się nieznany mężczyzna i zaczepiał dzieci. Oferował cukierki i pieniądze. Stwierdzono więc, że może być pedofilem. Okazał się jednak złodziejem recydywistą, który z porwaniem dzieci nie miał nic wspólnego. – Chciał przekazać list swojej kochance, która miała męża i dlatego chciał poprosić o to jakieś dziecko – wyjaśnia Semczuk.
Kolejne hipotezy podejmowały wątki polityczne, rytualnego żydowskiego mordu, łącznie z przerabianiem dzieci na macę, a także wywiezieniu dzieci poza granice Polski, porwanie przez Cyganów. W pewnym momencie weryfikowanych przez śledczych hipotez było ponad 70. Sprawa wyjaśniła się 20 lutego 1957 roku. Na Baranówku wciąż budowano dom rencisty. Woźnica Tadeusz Staniec, który dowoził piach na budowę, podjechał do wykopu dwieście metrów od miejsca, w którym po raz ostatni bawiły się dzieci. Jego koń zawsze gdy podjeżdżał w to miejsce, był bardzo niespokojny, parskał i wyrywał się. Staniec postanowił rozkopać skarpę, na którą tak reagowało zwierzę. – Gdy odgarnął piasek, trafił na nóżkę dziecka. Gdy na miejsce przyjechała milicja, esbecy i ekipa techników kryminalistycznych okazało się, że to ciała trójki zaginionych dzieci. Nikt nie miał wątpliwości, że śmierć nastąpiła w skutek nieszczęśliwego wypadku. Sekcja zwłok wykazała, że w ich żołądkach były wiśnie, które jedli przed wyjściem na podwórko, a w drogach oddechowych miały pełno piasku – mówi Semczuk.
Tornister znaleziony w bajorku
W Kielcach dzieci uległy nieszczęśliwemu wypadkowi, ale nadal dochodziło do porwań. Tak było ze sprawą Basi Kozak z Poznania. 19 września 1957 roku dziewczynka miała wrócić ze szkoły, ale jej powrót się opóźniał. – Ojciec dziecka był prywatnym przedsiębiorcą, prowadził różne, nie zawsze legalne interesy, często grywał w karty i odnosił sukcesy. Dlatego też od początku to porwanie łączono właśnie z chęcią zemsty na Zdzisławie Kozaku – mówi Semczuk.
Milicja podeszła do sprawy poważnie i natychmiast zaczęła szukać dziecka. Dziewczynki, które wracały razem z Basią ze szkoły, powiedziały, że podszedł do nich mężczyzna w szarym płaszczu i pod pretekstem zaprowadzenia do cioci zabrał Basię ze sobą. Dwa dni później w bajorku niedaleko brzegu Warty, bawiący się w tej okolicy chłopcy zauważyli wystający z wody tornister. Gdy próbowali wyciągnąć go patykiem, spod wody wynurzyło się ciało. To była Basia. Sekcja zwłok wykazała, że śmierć nastąpiła w skutek utonięcia i urazu głowy. Śledczy byli przekonani od samego początku, że sprawca znał rodzinę. Wskazywał na to fakt, że dziewczynki, z którymi wracała Basia zeznały, iż mężczyzna, który ją zabrał spod szkoły mówił o chorym Januszku, czyli synku cioci Jadzi, do której mieli pójść. O chorobie chłopca wiedzieli tylko najbliżsi.
Podejrzenia w pewnym momencie śledztwa padły na niejakiego Zdzisława Zadrożnego, brata matki Januszka. Początkowo wykluczono go jako podejrzanego, ale mężczyzna bardzo przeżywał śmierć Basi, którą widział na oczy raptem dwa razy. Przeczucie było słuszne.
– Tuż po śmierci Basi wypożyczył książkę z zakresu medycyny sądowej, a na jego kierunku studiów nie było przedmiotu z tym związanego. Podobno dyskutował także na temat aspektów śmierci na skutek uduszenia i utonięcia ze studentami prawa – opowiada Semczuk. Aresztowany przyznał się, że to on uprowadził Basię. Wiedział, że są bogaci i zapłacą okup, a on potrzebował pieniędzy na zakup futra dla ukochanej i wyjazd do Ciechocinka.
Skromna pensja robotnika na kolei nie pomogłaby mu w sfinansowaniu tych przedsięwzięć. Po porwaniu chciał nawet wypuścić dziewczynkę, ale gdy nie dawała oznak życia, w panice udusił ją. Tak naprawdę Basia tylko straciła przytomność, bo brakowało jej powietrza. Gdy nie chciała utonąć, uderzył ją kilka razy w głowę. Na Zadrożnym natychmiast wykonano zasądzony wyrok śmierci.
Przestępstwo doskonałe z motywem politycznym
Niedługo po wykonaniu wyroku na Zadrożnym, doszło do przełomu w sprawie Bohdana Piaseckiego. 8 grudnia 1958 roku jego ciało znaleziono w podziemnym schronie przeciwlotniczym, znajdującym się w budynku przy Świerczewskiego 82a w Warszawie (obecnie aleja Solidarności). Znajdowało się w zabitej gwoździami toalecie. Chłopak był synem Bolesława Piaseckiego, przedwojennego przywódcy faszyzującego Ruchu Narodowo-Radykalnego Falanga, znanego z wrogiego stosunku do ludności żydowskiej. Po 1945 roku Piasecki wspierał władze komunistyczne, które zgodziły się, aby został prezesem katolickiego stowarzyszenia PAX.
– Nie był mile widziany w wielu kręgach. Od początku pewne poszlaki wskazywały, że śmierć Bohdana mogła być zemstą środowisk żydowskich i mieć charakter polityczny, a wręcz rytualny. W ciele Bohdana znaleziono wbity nóż – mówi Semczuk. Scenariusz był taki, jak w większości porwań. W styczniu 1957 roku pod szkołą, do której chodził chłopak, pojawił się mężczyzna i pokazując Bohdanowi jakiś dokument zabrał go taksówki. Gdy odnaleziono kierowcę, mówił, że nic nie wie, a mężczyźni, którzy zamówili kurs, szybko potem zniknęli.
Porywacze tego samego dnia zadzwonili do Piaseckiego z żądaniem okupu – 4 tysięcy dolarów i 100 tysięcy złotych.
Pieniądze miały zostać dostarczone do kawiarni Kameralnej przy ulicy Foksal. Kurierem był ksiądz Mieczysław Suwała, którego sprawcy porwania zaczęli prowadzić przez miasto. W ślad za nim podążali również funkcjonariusze SB.
– Porywacze go obserwowali, bo chcieli mieć pewność, czy jest sam, gdy zorientowali się, że ma obstawę, przestali się odzywać. Nie pomogły dramatyczne apele rodziny w prasie i radiu – wspomina Semczuk. Piasecki o pomoc zwracał się także do samego Wiesława Gomułki. Gdy znaleziono ciało Bohdana okazało się, że został zabity kilka godzin po porwaniu. Świadczyć miał o tym brak śladów potu i zabrudzeń na ubraniu, które pojawiłyby się, gdyby go przetrzymywano przez jakiś czas.
– Jeśli ktoś mówi, że nie ma zbrodni doskonałej, to ta może nią być. Sprawców mimo wielu hipotez, nigdy nie odnaleziono. Historycy twierdzą, że sprawcy od razu wiedzieli, że nie uwolnią chłopca, a okup miał tylko odwrócić uwagę od prawdziwego motywu zbrodni – uważa Semczuk. Dodaje, że żądany okup nie był dla Piaseckiego wygórowaną kwotą. – Sprawa ta do dziś rozpala wyobraźnię, podobnie zresztą jak „czarna wołga” – mówi.
Kobiety w czarnym aucie
To do tego auta miały wsiąść dwie kobiety, które przyszły do warszawskiego mieszkania Heleny Hencel i powiedziały, że są jej kuzynkami. Kobieta uwierzyła i zostawiła pod ich opieką swoją córkę Lilkę. – Świadkowie zauważyli, że kobiety razem z Lilką wsiadają do „czarnej wołgi”. Wieść o porwaniu rozniosła się lotem błyskawicy. Jedną z tych kobiet, niejaką Hannę Szlegiel, odnaleziono z dzieckiem w Łodzi. Porwała Lilkę, bo jej córka była niewidoma, więc chciała mieć zdrowe dziecko – mówi Semczuk.
Prasa szybko napisała o sukcesie milicji, ale wspominała, że jedynym nie odnalezionym świadkiem zdarzenia był kierowca wołgi.
– Auto tak zapadło w pamięć społeczeństwa, że przy kolejnych porwaniach dzieci czarna wołga zazwyczaj się pojawiała. Śledczy wiedzieli, że to fałszywy trop, ale strach, jaki czarna wołga budziła wśród społeczeństwa, był władzom na rękę. Auto było miejską legendą, która sprawiła, że rodzice bardziej pilnowali swoich dzieci – wyjaśnia Semczuk.