Kłoda, belka, totem, krzyż. Niezwykła miłość Pawła Althamera do Lecha Kaczyńskiego
piątek,
13 kwietnia 2018
Artysta i towarzyszący mu przyjaciele wiedzieli, że nie wjadą na Krakowskie Przedmieście samochodem z przyczepą. W scenariusz akcji wliczone było wszystko: wylegitymowanie przez policję, deska turkocząca po chodniku niczym wózek zjeżdżający z szafotu, piana gniewnych tweetów.
To odwaga artystyczna nakazała twórcy „Czarnego Czwartku” zrealizować „Smoleńsk”
zobacz więcej
Zastrzeżenie na początku tekstu, w rodzaju „Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe”, zajmuje zwykle wers. W przypadku brzozowego pnia, przytarganego przez Pawła Althamera na Krakowskie Przedmieście w przeddzień dziesiątego kwietnia, przyjdzie mi – zwłaszcza po próbach rozmowy o tym performansie z warszawskim salonem – poświęcić na nie stronę.
Rzeźbi w uczuciach
– Tak, wiem, że „nikt nie posiada monopolu na pamięć” i że każdy, a zwłaszcza artysta o wrażliwych fibrach duszy może opowiadać o swoich odczuciach operując własnym językiem i metaforyką, i furda komukolwiek do tego, a kto myśli inaczej, ten filister.
– Tak, wiem, że katastrofę w Smoleńsku upamiętniono już na wiele bardzo niefortunnych sposobów: widziałem obraz Zbigniewa M. Dowgiałły, widziałem stojący przy kościele samolocik z blachy wyglądający niczym zdjęty z karuzeli, widziałem liczne karykaturalne popiersia, widziałem również wiele prostolinijnych, ludowych i dziecięcych dzieł, w których wzruszenie twórcy zdecydowanie dominowało nad jego talentem.
– Tak, wiem również, że Sztuka zerwała z prostą reprezentatywnością w połowie XIX wieku, a dokładniej 15 maja 1863 r., kiedy to w Paryżu otwarto pierwszy Salon des Refusés. Polacy są w tej kwestii trochę zapóźnieni, ponieważ tak się złożyło, że 15 maja 1863 r. toczyli akurat tzw. bitwę pod Kunkami, nb. o dość tradycyjnym przebiegu („wojska carskie, składające się z 7 rot piechoty oraz 150 kozaków zaatakowały 260–osobowy odział kapitana Orłowskiego. Polacy, wobec dużej przewagi wroga, musieli się wycofać”) , no ale przez 150 lat coś tam zdołaliśmy z historii sztuki podłapać.
– Tak, wiem, że filistrzy wygwizdali już wiele dzieł należących dziś do Kanonu: „Toscę”, „Guernikę”, „Panny z Avignon”, a i pierwszy żubr w Altamirze wywoływał ponoć nieżyczliwe pochrząkiwania żubrów i publiki. Taki już los Geniuszy.
– Tak, wiem, że „to jest ładne, co się komu podoba”, że nie istnieją żadne obiektywne kryteria piękna. Nie jest to wprawdzie teza udowodniona, ale szeroko obowiązująca.
– Tak, wiem, że Paweł Althamer, wychowanek prof. Grzegorza Kowalskiego z warszawskiej ASP od czasu pierwszych swoich dokonań tworzy nie tyle tradycyjnie pojęte rzeźby ile „akcje”. Innymi słowy, tłumacząc na użytek szlagonów, którzy ostatni raz byli w muzeum przy okazji retrospektywy Matejki (ale wyszli oburzeni, bo kto to widział malować gołe kobiety!): nawet, jak Althamer niby rzeźbi po bożemu, jak pan Popiołek, co na Bródnie robi takie piękne anioły w lastriko, to ta rzeźba to taki pretekst jest.
Tak naprawdę to on rzeźbi w naszych odczuciach, w reakcjach społecznych wokół tego, co wyrzeźbił, to go interesuje, jak ludzie zareagują, a rzeźba taka czy inna to tylko taki jakby rozrusznik. Kto mu dał prawo czynić z nas tworzywo, do końca nie wiadomo, no, ale tak jest, i ten felieton, Twoje oburzenie, zachwyt min. Bohdana Zdrojewskiego, bezsilna wściekłość innych, szukająca ujścia w niegodnych epitetach („upośledzony lewak”, „Althaimer”, „żydowskie drwiny”) – to wszystko ciąg dalszy jego dzieła, każdą swoją reakcją współtworzymy je, sztukmistrz z ASP zzombirował nas niczym Kaszpirowski.
– Tak, wiem, że Paweł Althamer jest twórcą nader do siebie zdystansowanym, że ironia, jak przystało na artystę nowoczesnego, to jego drugie imię i w ironicznym cudzysłowie należy umieszczać wszystkie jego kolejne akcje – wmurowaną przezeń tablicę pamiątkową na kamienicy, gdzie mieszka („tu żyje i tworzy Paweł Althamer”), owinięcie w kostiumy ze złotej folii i zawiezienie do Brukseli bezradnych, przeczołganych przez życie, nie rozumiejących, co się z nimi wyprawia mieszkańców Bródna, rzeźbę „Pana Gumy”, który zachlał się na śmierć, umieszczoną na sprężynie, i tuzin innych.
– Tak, wiem, że ironię tę usiłują naśladować jego akolici i marszandzi, na przykład Filip Rutkowski z Fundacji Galerii Foksal, tłumaczący portalowi Onet z ustami złożonymi w ciup: „Ostatnio więcej uwagi poświęca się tematowi smoleńskiemu (…) Mamy nadzieję, że za pomocą tej pracy będzie można złagodzić napięcie społeczne, które powstało wokół tematu Smoleńska”, ale gorzej im to wychodzi, zadrwić szczebiocząc potrafi każdy, ale mistrz jest jeden: Althamer.
Bezradni wobec scenariusza
Wiedząc więc to wszystko spróbujmy opisać to, co znalazło się przed Pałacem Prezydenckim 9 kwietnia 2018 roku w trybie możliwie rzeczowym, unikając zarówno emocji, jak generalizacji. Nie wszystkim się to udało, na przykład „Hyperallergic”, wpływowy brooklyński magazyn poświęcony sztuce, który jako pierwszy poinformował świat o performansie, już w trzecim akapicie wytłumaczył ogólnopolski kontekst dzieła:
„Jaroslaw Kaczyński has been using the plane crash and subsequent tragedy surrounding the death of his brother to harness a disturbing blend of conservatism and russophobia, elements that are now being used to stir fear, anxiety, and an anti–immigrant sentiment within Poland’s electorate”.
Zdumiewające jest to przejście od oczywiście bezzasadnej rusofobii do lęków antyislamskich. nie bądźmy jak „Hyperallergic”, bądźmy kronikarzami.
Na desce z dokręconymi kółkami, wykorzystywanej zwykle podczas przeprowadzek, został zaciągnięty przed Pałac Prezydencki potężny pień brzozy (400 kg, 4 metry, 50 cm średnicy), w którym wyrzeźbiono w owalu twarz prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, który przed ośmiu laty zginął w katastrofie samolotu podczas lotu do Katynia. Twarz zmarłego wyrzeźbiona jest realistycznie, bez karykaturalnych przekłamań, choć z wyraźnym grymasem gniewu i naburmuszenia, jak u kapryśnego dziecka.
Rzeźba jest inkrustowana: tęczówki oczu wyrzeźbione zostały, jak informuje Fundacja Galerii Foksal, z hebanu, białka oczu – z kości renifera, wokół twarzy złoci się aureola. Na tym realizm się kończy: pień jest niewiele szerszy od owalu, co sugerować może rozczłonkowanie ciała. Nieco poniżej twarzy sterczy luźno przypominający rękę z uciętą dłonią konar.
Gdyby, bodaj na użytek czytelników „Hyperallergic”, przywoływać inne niż obsesyjna rusofobia konteksty kulturowe, można by odnotować oczywisty motyw brzozy, prowadzący wprost do sporu o przyczynę katastrofy, ale i do powstańczych krzyży; nawiązanie zarazem do świątka, jak do pogańskiego totemu; odwołanie do sztuki ludów syberyjskich, tak chętnie łączących drewno i kość.
Artysta i towarzyszący mu przyjaciele wiedzieli przecież, że nie wjadą na Krakowskie Przedmieście samochodem z przyczepą.