Niepodległa Macedonia w listopadzie 1992 uznała tę gwiazdę za symbol państwowy i umieściła ją na oficjalnej fladze kraju – zamiast niedawnej jeszcze, pięcioramiennej. Grecja oprotestowała to czym prędzej – wkrótce potem oprotestowała również samą nazwę kraju, określanego odtąd w większości międzynarodowych dokumentów jako FYROM (Former Yugoslav Republic of Macedonia).
W samym FYROMie trwały jednak gorączkowe prace budowlane: prowadząca do granic Grecji autostrada, część paneuropejskiego Korytarza X – Autostrada Aleksandra Wielkiego. Największy plac Skopje – Pella, od nazwy stolicy Filipa II. Tuż obok – pomnik Aleksandra Wielkiego na Bucefale, tak gigantyczny, jakby poszedł nań roczny budżet państwa.
To nie był tylko pomysł polityków. W bałkańskim Internecie rządzi mem – klatka z głośnego filmu Stone’a, na której przyparty do muru Dariusz rozmawia z jasnowłosym Aleksandrem granym przez Colina Farrella. „Czyż nie wiesz, głupcze, że żaden Grek nie może mnie zabić?” – sapie Dariusz. „Nie jestem Grekiem” – odpowiada memowy Aleksander, dodając nader nieparlamentarny bluzg, zrozumiały dla każdego Słowianina – ale też, dodajmy, tylko dla Słowianina. Bluzg, oczywiście, po macedońsku.
Skonstruowana tożsamość? Wygląda na to, że po trosze tak, i znając jej historię, łatwiej zrozumieć obawy Greków o swoje dziedzictwo. Pytanie, czy tożsamość tę, poddaną w ciągu ostatnich lat tylu ciśnieniom i napięciom, da się zmienić w drugą stronę – zmieniając nazwę kraju.
Persjarnie nie będą „iraniarniami”
Rzecz bez precedensu? Niekoniecznie. W ciągu ostatniego stulecia zdarzało się to częściej niż myślimy, a najwięcej świadectw tych zmian zachowało się na znaczkach pocztowych i tabliczkach rejestracyjnych samochodów. Belize ciągle oznaczane jest mianem BH (British Honduras), Benin określany jest mianem DY – bo do 1975 był to Dahomej. Filateliści z lubością patrzą na znaczki z Cejlonu (od 1972 – Sri Lanka), Gujany Holenderskiej (od 1975 – Surinam), ba, Królestwa Syjamu (od 1949 – Tajlandia) i Persji (od 1935 – Iran). Co dopiero wspominać o Boliwii, Vanuatu czy Tuvalu…
Tyle, że wszystkie te zmiany dokonywały się w jednym z dwóch wypadków: albo za sprawą woli autokraty, nie przejmującego się specjalnie opinią doradców i operetkowego senatu, albo – na fali ogólnonarodowej euforii po odzyskaniu niepodległości, najczęściej – zrzuceniu, jak to się wówczas mawiało, kolonialnego jarzma.
W języku potocznym ostały się koty syjamskie zamiast tajskich, staropolskie persjarnie, czyli manufaktury, w których wytwarzano pasy kontuszowe, nie staną się „iraniariami”, ale zadekretowane na fali entuzjazmu czy na mocy ukazu zmiany sprzed lat są zwykle nieodwracalne: ważą się może jeszcze losy Myanmaru, uparcie nazywanego Burmą, ale głównie z przekory wobec panującego tam reżimu.