„Turbokapitalizm” opiera się na dwóch filarach. Jeden to uwalniająca rynek deregulacja, drugi zaś – państwowa kontrola podaży pieniądza. W takich warunkach władza polityczna pilnuje dyscypliny budżetowej, ale traci panowanie nad żywiołami ekonomicznymi.
Źródłem bogactwa są w coraz większym stopniu transakcje finansowe (choćby na giełdzie). Niejeden wielki koncern rozrasta się na tyle, że można o nim powiedzieć, że jest państwem w państwie. Wiele drobnych firm jednak na dłuższą metę nie jest w stanie sprostać wyzwaniom.
Oczywiście model gospodarki francuskiej różni się od modelu gospodarki krajów anglosaskich. Francja znana jest z etatyzmu i niechęci do znoszenia barier w międzynarodowej wymianie handlowej.
Rozruchy nad Sekwaną nie są więc wywołane „turbokapitalizmem”, ale wręcz przeciwnie – podnoszeniem podatków uzasadnianym racjami „ekologicznymi”. A zatem tamtejsza klasa średnia się buntuje nie dlatego, że przegrywa w wyścigu szczurów z potęgą globalnego oligarchicznego kapitału, lecz z powodu łupieżczej polityki państwa.
Niemniej bunt „żółtych kamizelek” wpisuje się również w nastroje, które miały istotny wpływ na wynik wyborów prezydenckich w USA w 2016 roku. Donalda Trumpa do władzy wyniosło niezadowolenie amerykańskiego mieszczaństwa.
Znamienne jednak, że obecny gospodarz Białego Domu podejmuje kroki podobne do tych, które podejmował… Ronald Reagan. To obniżka podatków i znoszenie barier biurokratycznych. Na reformach tych ma skorzystać w USA klasa średnia, ale nie tylko. Chodzi o zachęcenie amerykańskiego wielkiego biznesu do inwestowania w swojej ojczyźnie, a nie czerpania zysków z taniej siły roboczej w innych krajach.