Zastanawiałem się ostatnio, dlaczego jakość win, nawet tych najtańszych, supermarketowych, ciągle rośnie. Rzecz jasna, patrzę na to globalnie, bo zawsze i wszędzie trafimy na podłą flaszkę. Kiedy ten wzrost jakości się zaczął? Otóż, doszedłem do wniosku, iż stało się to dzięki powstaniu spółdzielni winiarskich. Długo psioczyliśmy na nie i ich produkty, ale to właśnie one z czasem były w stanie zaoferować duże ilości win o stałej jakości.
Ruch spółdzielczy jest pochodną pofilokserowej (filoksera winiec łac. Daktulosphaira vitifoliae, Phylloxera vastatrix, Viteus vitifolii – mszyca, groźny szkodnik winnic – przyp. red.) biedy i kryzysu lat 20. ubiegłego wieku. Zrazu wina były byle jakie, ale z czasem w tym ruchu pojawiło się wielu mądrych ludzi.
Dziś spółdzielnie są wszędzie, wyspecjalizowały się i robią wina na wszystkich poziomach, nawet te butikowe. Jeszcze ciekawsze jest jednak to, iż wiele najsłynniejszych wytwórni pracuje systemem quasi-spółdzielczym. Bo jak inaczej określić sytuację, kiedy wzięta winiarnia skupuje owoce od kilkudziesięciu winogrodników na podstawie wieloletnich kontraktów? Ale pewnie też tak było choćby na Bliskim Wschodzie w czasach Dionizosa.
A co by powiedział bóg, gdyby podano mu np. wino niebieskie, coraz modniejsze w Europie, i z którym unijne prawodawstwo nie jest w stanie do końca sobie poradzić? Lub też „wino” (napój alkoholowy na bazie wina) mieszane z różnymi sokami owocowymi, ewentualnie drinka z winem? Mógłby mieć z tym problem, bo napojów destylowanych jeszcze pewnie nie znał. A może zdziwiłoby go wino różowe, a właściwie… różane, które podbija rynek amerykański? Technicznie to „wino” białe macerowane z płatkami róży…