Tak właśnie poznałem twórczość Elżbiety Towarnickiej, za sprawą arii w finale „Podwójnego życia Weroniki”. Utwór, sam w sobie ujmująco piękny zyskuje dodatkowe znaczenie za sprawą śmierci głównej bohaterki. Umiera sobie podczas śpiewania. Jest w tym jakiś właściwy filmowcom optymizm, niemal bajkowe piękno. Śmierć, obawiam się, jest raczej brzydka i pozbawiona wszelkiej wzniosłości.
W każdym razie, z całego filmu zapamiętałem głównie tę scenę, po części za sprawą wyjątkowego śpiewu Towarnickiej. Właśnie, śpiewu i tylko jego. Przecież na ekranie widzieliśmy (śpiewającą i umierającą) Irene Jacob, a nie żadną Towarnicką.
Przed nagraniami nie wiedziałem kogo się spodziewać. Albo wiedziałem, tylko błędnie. Opera kojarzy mi się z przepychem i niedzisiejszością. Lubię zresztą ten przepych i tę niedzisiejszość. Podobają mi się rozmach inscenizacyjny na scenie, barwne kostiumy i przesadzone gesty aktorskie.
Cóż, ci ludzie są od śpiewania, nie odgrywania ról. Do tego, diwa operowa kumuluje w sobie ten przepych, patos i niedzisiejszość. Przynajmniej tak sądziłem. Oczekiwałem więc kobiety, łączącej w sobie cechy wielkiego wezyra i generała Armii Czerwonej, kogoś takiego.