Wstyd powiedzieć, ale słabo znam teatralny dorobek Anny Radwan. Pamiętałem ją z „Damy kameliowej” (była absolutnie zachwycająca) i „Zakochanego Anioła”. Urodziłem się w Krakowie, od lat boksuję się z tym miastem, więc tego rodzaju kino umiarkowanie mnie zachwyca. Niemniej rozumiem anioła Gordiano, że zakochał się akurat w bohaterce granej przez Annę Radwan.
Porozmawialiśmy o tych starych filmach, ale też o całkiem nowym. Mam na myśli „Kamerdynera” Filipa Bajona. Anna Radwan stworzyła tam kreację poruszającą i, jak sądzę, niesłychanie trudną wykonawczo.
Jej Gerda von Krauss z rosnącym przerażeniem patrzy na zmieniający się świat, a ostatnia scena z jej udziałem jest po prostu poruszająca. Zapytałem Annę o nią, a także o to, jak ona patrzy na świat i godzi się z przemijaniem. Potem przypomniałem sobie, że niezrealizowanym (jak dotąd) marzeniem Anny jest rola w porządnym filmie sensacyjnym. Czekam więc na polską Larę Croft w jej wykonaniu.
Piszę te słowa i próbuję sobie przypomnieć o czym jeszcze rozmawialiśmy. Na pewno o teatrze, śpiewaniu i Krakowie. Ciekawiło mnie wychodzenie z mroku.
Anna wspomniała kiedyś, że na początku swojej kariery babrała się w najgorszych, najciemniejszych emocjach. Też tak miałem, kiedy byłem młody.
Co sprawiło, że odwróciła się od tej ciemności? Co dobrego się jej zdarzyło? Tak pytałem.
Najmocniej zapamiętałem jednak samą Annę Radwan, jej naturalność, bezpośredni sposób bycia i coś, co mam odwagę nazwać ciepłem. Warto o tym wspomnieć, bo ludzie z wiekiem najczęściej gorzknieją. Z Anną Radwan było inaczej i nie mogłem pozbyć się wrażenia, że patrzę w oczy zachwyconej życiem, młodej dziewczyny. Były to – jasna sprawa – oczy Damy Kameliowej.
– Łukasz Orbitowski
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy