W czasach, gdy żarty na korytarzu mogli uznać za działalność wroga klasowego
piątek,
25 października 2019
Po latach spotykając kogoś, o kim wiedziałem, że jest dawnym wychowankiem Batorego, od razu – czy w Warszawie, czy we Francji, czy w Londynie – mieliśmy łatwiejszy kontakt.
Andrzej Dobosz w 72. odcinku programu „Z pamięci” opowiada o Liceum im. Stefana Batorego w Warszawie.
Był towarzysko bojkotowany, bo wybierając wolność, pojechał do Izraela, po czym nagle znów znalazł się w Warszawie. Taki powrót uciekiniera wzbudzał wielką nieufność inteligentów.
zobacz więcej
Zacząłem tam naukę w roku 1950. Pierwszego dnia zamiast lekcji pojechaliśmy na wykopki. I w tej akcji kopania ziemniaków dostaliśmy szturmówki – takie czerwone chorągiewki. W pewnej chwili kolega jakiś mówi: „Słuchaj, rozwiązał mi się but, czy możesz potrzymać moją szturmówkę?”. Ja ją wziąłem, on zawiązał sznurowadło i nie chciał przyjąć z powrotem. Oparłem o niego chorągiewkę, on się usunął i ona upadła w błoto. Natychmiast zarządzono zbiórkę. Krzysztof Teodor Toeplitz stanął przede mną, patrzył we mnie i się martwił. Mówi: „Taki z was ładny chłopiec i wam się nie podoba czerwony sztandar?”. Groza mnie ogarnęła.
Myśmy należeli wszyscy do ZMP (Związek Młodzieży Polskiej działał w latach 1948–1957, był wzorowany na radzieckim Komsomole; jeden z symboli polskiego stalinizmu – red.) i ja natychmiast zostałem kierownikiem agitacji i propagandy zarządu szkolnego. Ale moi koledzy, którzy mnie wybierali, po latach nie mieli do mnie żadnych pretensji. Nie musiałem chodzić na wagary. Byłem redaktorem szkolnego radiowęzła i na każdej trzeciej lekcji, we wszystkich klasach, z głośnika rozlegał się przygotowany przeze mnie dziennik i komentarz dnia pióra Andrzeja Dobosza. Oczywiście nie był pisany, tylko wymyślany.
Kupowałem „Życie Warszawy” i „Trybunę Ludu” i przeglądałem. Jeśli okazało się, że jest aresztowany jakiś ksiądz, wracałem do domu i rodzice zawiadamiali szkołę, że mam wysoką gorączkę. Tak, że opuściłem no pewnie jakieś czterdzieści, czterdzieści kilka dni, co pozwalało mi na swobodne lektury.
Atmosfera była wspaniała. Po pierwsze przyjaźniłem się nie tylko z kolegami z mojej klasy, ale i ze starszymi. Opowiadaliśmy sobie rozmaite rzeczy o historyku Władysławie Gojdziu. Krążyła legenda, że był kiedyś dżokejem, który spadł z konia. Świetny nauczyciel, człowiek bardzo złośliwy, który gdy zauważał, że ktoś podczas lekcji gada z sąsiadem, rzucał w niego kawałkiem kredy. Przy czym rzucał tak celnie, że nigdy nie trafił w głowę, a jedynie w piersi, ale były to uderzenia bolesne.
Między 1950 a 1952 rokiem panował surowy stalinizm. Otóż pchnięcie kolegi na korytarzu podczas przerwy, i gdyby wybił szybę, to byłaby już działalność wroga klasowego. Dlatego z żartami byliśmy bardzo powściągliwi.
Po latach spotykając kogoś, o kim wiedziałem, że jest dawnym wychowankiem Batorego, od razu – czy w Warszawie, czy we Francji, czy w Londynie – mieliśmy łatwiejszy kontakt.
Zobacz też pozostałe odcinki „Z pamięci”. Numery 1-20:
Odcinki programu „Z pamięci” od 21. do 40.:
Odcinki programu „Z pamięci” od 41. do 60.:
Odcinki programu „Z pamięci” od 61. do 80.: