Przez tłum skłębionych emerytów, nowych warszawiaków i mnie przeciska się starszy mężczyzna. Pcha przed sobą wielki wózek wypełniony torebkami z ziołami. – Niech pani kupi pieprz – krzyczy.
– Panie, ja mam zioła, kupi pan.
– Majeranek, proszę pani, niech pani kupi majeranek, pół kilo, dwa złote – ciągnie za rękaw starszą kobietę.
– Może pan, majeranek, całą torbę, dwa złote – patrzy mi w oczy. – Może chociaż pieprz – nie mogę oderwać od niego wzroku.
Nie potrzebuję ani majeranku, ani liści laurowych, które leżą w wielkich torbach na wierzchu jego wózka, ani pieprzu.
– Kup pan – prosi.
Pcha ten wózek z wielkim wysiłkiem. Przeciska się przez tłum ludzi, ciągle przystaje, bo nie może przejść. Ledwo posuwa nogę za nogą. Ma stare sandały albo jakieś inne buty kompletnie niepasujące do panującej pogody. Nie idzie. Przetacza się. Sunie. Brnie. Jakby szedł przez bagno, jakby pokonywał największe przeszkody, jakie przed człowiekiem może postawić natura.
Jest jak intruz w normalny bazarowy tryb. Nie pasuje. Idzie ze swoim wózkiem, pcha go mozolnie i woła do ludzi, żeby go choć zauważyli, żeby zobaczyli jego zioła, pieprz, majeranek w półkilowych torbach z zamknięciem, szczelnym, liście laurowe. – Mam wiele innych ziół – zdaje się krzyczeć. Choć nie podnosi głosu.
Jego podróż przez bazar, jego wózek pełen ziół i jego prośby o choćby spojrzenie na te zioła są jak łkanie żebraka. Prawdziwego żebraka. Biblijnego, o którym słuchamy w każdym niedzielnym czytaniu.
Na bazarze w Ursusie jak w biblijnych opowieściach, nikt go nie słyszy. Większość ludzi mija go obojętnie. Niepomna na zioła, majeranek, pieprz w torebkach zamkniętych przecież szczelnie, świeży. Ma też inne zioła.
Nikogo to nie obchodzi. Komu potrzebne pół kilo majeranku. Albo pięć torebek pieprzu.