Obraz bazaru, jaki miałem do tej pory i który po lekturze książki legł w gruzach, utkany był z klisz. „Pyzy gorące”, gra w trzy karty, szemrane podmiejskie klimaty, prascy charakternicy – tak wyobrażałem sobie Bazar Różyckiego. Tymczasem już pierwsza część tej reporterskiej opowieści wywraca ten wizerunek. Oczywiście, były tu i pyzy, ale historii bazaru, a zwłaszcza początków, nie sposób sobie wyobrazić bez praskich Żydów.
To, że Julian Różycki pochodził z rodziny zasymilowanych Żydów, łatwo jest sprawdzić. Podobnie jak to, że był prawdziwym filantropem łożącym na synagogi, wspierającym ubogich i kredytującym zadłużonych kupców. Trochę głębiej kryją się informacje o Manasie Rybie, który bazar zorganizował, a potem przez wiele dziesięcioleci nim zarządzał, ale to, że warszawska Praga była polskim odpowiednikiem Odessy Izaaka Babla i miała kilku bohaterów w stylu Beni Krzyka słabo zorientowanych musi zaskakiwać.
Oto w drugiej połowie XIX wieku prawobrzeżna część stolicy staje się ośrodkiem zaopatrzeniowym dla całego Cesarstwa Rosyjskiego. Targową (która wtedy nosiła też nazwę Wołowej) pędzone są stada bydła niczym w amerykańskim westernie. Interesem zawiaduje kilku żydowskich kupców, którzy dorabiają się na tym prawdziwych fortun.
A gdzie są wielkie pieniądze, tam pojawia się przestępczość. W tym przypadku żydowska, niczym z Odessy Beni Krzyka. Interesy i wymuszenia rozgrywają się niemal wyłącznie wśród swoich. Stąd sceny takie jak ta przywołana przez Millera w „Co dzień świeży pieniądz”, kiedy dwóch Żydów z prowincji próbuje sprzedać na bazarze wołową tuszę, bez zgody miejscowej chewry. Zostają okradzeni i pobici na oczach tłumów i nikt, dosłownie nikt, na to nie reaguje.