Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
piątek,
29 grudnia 2023
Jeśli traktować myśl o alternatywach na serio, każda sekunda i każda sytuacja mogą się stać „rozdrożem dziejów”. Ale od takiej perspektywy można dostać zawrotu głowy na myśl o nieskończonej liczbie wariantów, które przeskoczyć może kulka ludzka w Wielkim Flipperze Dziejów. Dlatego wolimy odwoływać się do wydarzeń najbardziej znanych, uważanych powszechnie za kamienie milowe dziejów, i zastanawiamy się: a co, gdyby…?
Zacznijmy – oczywiście – od Miłosza:
Gdyby wczesne kochanie spełniło się było.
Gdybym szedł był szczęśliwy ulicą Portową
(…)
Gdybym był jechał w poselstwie liczony do ojców miasta.
Gdybyśmy byli zawarli z Ferrarą przymierze.
Gdybym, gdybyśmy: tryb warunkowy, consecutivus w dwóch osobach gramatycznych, pierwszej liczby pojedynczej i pierwszej liczby mnogiej, oba w poemacie „Gdzie słońce wschodzi i kędy zapada”. A żeby dodać jeszcze jedną osobę (gramatyczną) i jeszcze jedną osobę Noblistki, dorzućmy i ten cytat:
O chrząstce ucha ledwie draśniętej pociskiem
- gdy głowa uchyliła się w ostatniej chwili -
„cholerne miałem szczęście” mawiałby.
Czekając aż podadzą rosół z makaronem
dziennik z bieżącą datą czytałby…
To oczywiście „W biały dzień”, niesamowity wiersz o starym Baczyńskim zażywającym wczasów w górskim pensjonacie. Różne poetyki, różne gry z czytelnikiem i, ciekawa rzecz, oba utwory zostały opublikowane w podobnym czasie (Miłosza w połowie lat 70., Szymborskiej w tuzin lat później), kiedy coraz wyraźniej widać było, że Polskę czeka wielka zmiana. Czy oboje poetów poczuło to pękanie lodów, to otwieranie się nowych, nieznanych ścieżek?
Ani w 1974, ani w 1986 nie myślano jeszcze o „historii alternatywnej” jako o dyscyplinie akademickiej, chociaż samo zdumienie, samo pytanie – dlaczego stało się, jak się stało? Czy wydarzenia mogły potoczyć się inaczej? – jest stare jak świat. A już na pewno jak starożytni: to Liwiusz w IX księdze „Dziejów Rzymu…” zastanawia się nad tym, jak potoczyłyby się losy świata, gdyby Aleksander Wielki, tak jak zamierzał, ruszył na Zachód i starł się u kresu IV w. p. n. Chr. z Republiką. (Zdaniem Liwiusza, Macedończyk by przegrał, ale to może nadtybrzański patriotyzm).
Konstantynopol i nos Kleopatry
A potem już poszło, w każdej epoce odwoływano się do tego, co najbardziej boli. Pod koniec XV wieku Joanot Martorell w romansie „Tirant lo Blanch” opisywał czyny brytyjskiego rycerza, który odbija Konstantynopol spod tureckiego jarzma. W latach 30. XIX wieku Louis Geoffroy w „Histoire de la Monarchie universelle: Napoléon et la conquête du monde” pisał o dokonaniach cesarza, który rzucił na kolana Moskwę i dokonał inwazji Wielkiej Brytanii. Amerykanie końca XIX wieku pisali o wojnie secesyjnej wygranej przez Południe, Vladimir Nabokov („Ada”) o Rosji bez bolszewików, a Anglicy i Amerykanie, od Philipa K. Dicka po Roberta Harrisa – o II wojnie światowej wygranej przez państwa Osi. W Polsce za wiele mieliśmy chyba kłopotów z realną historią, by solidnie wymyślać alternatywne scenariusze, choć w lepszych czasach to i owo się udawało. Nie przestaje mnie zachwycać wydany w ubiegłym roku „Plan Kiszczaka” Wojciecha Czabanowskiego, w którym generał Jaruzelski wspólnie z „S” idzie na Moskwę, a pełne dossier polskiej literackiej rzeczywistości alternatywnej ma pewnie – część z niego opisał w kilku leksykonach – Paweł Dunin-Wąsowicz.
Wschodni Niemcy mają poczucie, że zostali „przejęci” czy, jak pan woli, „skolonizowani” przez Niemców zachodnich – mówi niemiecki ekonomista Felix Roesel.
zobacz więcej
Historie alternatywne mogą być bardzo różne: autorzy z solidniejszym zacięciem źródłoznawczym, statystycznym czy strategicznym rozważają bardzo konkretne możliwości: konsekwencje innego, niż miał miejsce w rzeczywistości, przebiegu bitwy, nieurodzaju, epidemii. Innych, z bardziej filozoficznym zacięciem, zastanawia sama możliwość innego biegu dziejów i tego, co przesądza o tym, jak one się toczą. Patronem tej refleksji jest oczywiście Blaise Pascal i jedna z jego najczęściej cytowanych myśli: „Nos Kleopatry: gdyby był trochę krótszy, cała powierzchnia ziemi wyglądałaby inaczej”. Choć warto pamiętać, że to zdanie tylko podsumowuje fragment 162. „Myśli”, którego początek brzmi: „Kto zechce poznać do gruntu nicość człowieka, niechaj tylko zważy przyczyny i skutki miłości. Przyczyną jest coś dziwnego (Corneille), skutki zaś tego są przerażające. To c o ś d z i w n e g o, ta drobnostka niepodobna do ujęcia, porusza całą ziemią, królami, wojskami, całym światem”.
Epidemia lub miłość, pojmowana jako zauroczenie: to jedna z osi kreślących pole historii alternatywnej jako dyscypliny. Druga – to rozmach. Ci, którzy mają go pod dostatkiem, kreślą panoramy alternatywnych światów, podczas gdy myśliciele ostrożniejsi zadowalają się pokazaniem rozdroża – miejsca, w którym naprawdę mogły się, za sprawą mniej powabnego nosa, nie w porę ciśniętego kamienia, sfuszerowanego strzału snajpera, potoczyć dalsze wydarzenia.
To oczywiście uzurpacja, bo jeśli traktować myśl o alternatywach na serio, każda sekunda i każda sytuacja mogą się stać „rozdrożem dziejów”. Nie przypadkiem przecież fizycy i filozofowie przestrzegają nas – na wypadek, gdyby podróże w czasie kiedykolwiek stały się możliwe – przed zmienianiem w przeszłości czegokolwiek: puszczenie oka do przechodnia może mieć równie dalekosiężne skutki jak powaby Kleopatry, które zawróciły w głowie Cezarowi i Markowi Antoniuszowi. Ale od takiej perspektywy można dostać zawrotu głowy na myśl o nieskończonej liczbie wariantów, które przeskoczyć może kulka ludzka w Wielkim Flipperze Dziejów. Dlatego wolimy odwoływać się do wydarzeń najbardziej znanych, uważanych powszechnie za kamienie milowe dziejów, i zastanawiamy się: a co, gdyby…?
Cofnijmy się o wiek
Do nich też odwołało się Niemieckie Muzeum Historyczne (Deutsches Historisches Museum), które wspólnie z Alfred Landecker Foundation przygotowało ambitną wystawę czasową (będzie czynna do końca listopada przyszłego roku), zatytułowaną dwujęzycznie „Roads not Taken. Oder: Es hätte auch anders kommen können”. Co możemy spolszczyć, jedno I drugie, jako „Szlaki, których nie wybrano. Albo: to wszystko mogło się potoczyć inaczej”.
I rzeczywiście. Czternaście „rozdroży” zaprezentowanych na wystawie ukazuje punkty w historii Niemiec, które mogły zawrócić dzieje. Nie wszystkie są równie oczywiste dla polskiego zwiedzającego, ale większość – tak. Co mimochodem ukazuje nam zarazem, jak bardzo obszar Niemiec, doświadczenia niemieckie są „osiowe”, kierunkowe dla historii Europy, przynajmniej dla naszej jej części. A przecież, dodajmy, mówimy tylko o 170 latach! Dylematy Hohenstaufów, Reformacji i Cesarstwa (Rzeszy) w ogóle nie zostały wzięte pod uwagę, nie należy się spodziewać rozważań nad możliwymi drogami Zakonu Najświętszej Marii Panny, gdyby Albrecht von Hohenzollern nie zdecydował się na jego sekularyzację, nad wariantami niemieckiego romantyzmu ani możliwą historią republik nadreńskich tworzonych pod egidą Napoleona. Wystawa omawia tylko okres od Wiosny Ludów do upadku Muru, lata 1848-1989.
Adolf Hitler spędził 836 dni w Wilczym Szańcu, gdzie w 200 obiektach z żelbetu służyło mu 2500 ludzi.
zobacz więcej
Dla widza mniej doświadczonego może być dodatkowym wyzwaniem fakt, że omawia je a tergo, w odwrotnym niż chronologiczny porządku. Jest to pewien pomysł na odtworzenie dziejów, pozwalający na ukazanie podglebia każdej z epok – choćby Norman Davies opisał przecież w ten sposób polskie dzieje w skrótowym wariancie „Bożego Igrzyska”, jakim jest „Serce Europy”. Ale berlińskim muzealnikom chodziło pewnie bardziej o przyciągnięcie uwagi widzów, odwołanie się w pierwszej odsłonie do wypadków przez wielu jeszcze pamiętanych, przez niemal wszystkich wspominanych, do dziś widocznych w tkance miasta, państwa i społeczeństwa: do upadku Muru Berlińskiego jesienią 1989, do niemieckiej odsłony jesieni ludów.
Co mogło pójść źle? Z polskiej perspektywy wściekamy się co najwyżej na odebranie nam sławy mołojeckiej (w podręcznikach do historii na całym świecie „przełom 1989” ilustrowany jest zdjęciami szczęśliwych enerdowców na szczycie muru w nocy z 9 na 10 listopada, nie zaś polskich wyborów z 4 czerwca), a jeśli myślimy o czarnych wariantach rozwoju sytuacji – to o grudniowej masakrze w Rumunii, względnie o wcześniejszym o kilka miesięcy apelu Ceaușescu, by „przywrócić socjalizm” nad Wisłą tak, jak w ’68 nad Wełtawą. Ale, jak widać, sami Niemcy widzą wydarzenia znacznie ostrzej. Demonstracje w Lipsku, Magdeburgu i Berlinie postrzegane są jako swego rodzaju negatyw (czy może, biorąc pod uwagę ich wymowę, pozytyw) rozwoju wydarzeń w Pekinie: na stereoskopowym zdjęciu radosny tłum pod Bramą Brandenburską nałożony jest na ikoniczny obrazek z Placu Niebiańskiego Spokoju, z pojedynczym demonstrantem zatrzymującym (na krótko) kolumnę czołgów. Kuratorzy wystawy są przekonani, że sięgnięcie przez SED (Socjalistyczną Partię Jedności Niemiec) po wariant siłowy było o krok – i że nie skończyłoby się wówczas na pałowaniu manifestantów, że polałaby się krew.
Czy rzeczywiście? Że twardogłowych we władzach i służbach NRD nie brakowało, to pewne, pytanie, czy rzeczywiście działali w tym czasie w pełni autonomicznie – i czy ewentualna tragiczna decyzja o użyciu siły zapobiegłaby przemianom w całym bloku, czyniąc z NRD wyspę realnego socjalizmu w Europie Środkowej? Przecież nie, co nie znaczy, że do lokalnego przelewu krwi nie mogło dojść. Kilka ekspresjonistycznych płócien, a przede wszystkim niesamowite zdjęcia z archiwum Stasi, ukazujące fasady budynków, wzdłuż których miał iść pochód pierwszomajowy w Berlinie, z zaznaczonymi piórkiem wszystkimi mieszkaniami pozostającymi „pod obserwacją”, ukazują skalę inwigilacji.
Nie dla wojny!
Od roku 1989 cofamy się o 17 lat, do uruchomienia przez kanclerza Willy Brandta programu Ostpolitik w jego odprężeniowej wersji – a dokładniej do 27 kwietnia 1972, kiedy to w Bundestagu w głosowaniu nad votum nieufności wobec gabinetu Brandta, jego rząd ocalał zaledwie dwoma głosami. Okres po drugiej wojnie światowej jest też, co zrozumiałe, najgęściej upakowany „rozdrożami”. Znalazła się tam, co oczywiste, budowa Muru Berlińskiego, rozpoczęta 13 sierpnia 1961 (z wiszącym w powietrzu pytaniem: a co, gdyby wówczas doszło do rewolty lub konfrontacji z Zachodem?). A także znacznie słabiej rozpoznawalne przez Polaków w kontekście niemieckim: rok 1952 (10 marca wiceszef sowieckiej dyplomacji Andriej Gromyko zwrócił się do Zachodu z propozycją zjednoczenia i neutralizacji Niemiec, odrzuconą przez Adenauera) oraz przełom 1948 i 1949 roku, kiedy to, mimo drastycznego pogorszenia stosunków między oboma blokami, nie doszło do wybuchu „gorącej” wojny, chociaż rok później zdarzyło się to w Korei.
Co charakterystyczne dla tych pierwszych odsłon, to ogromny lęk przed wojną (rok 1948/1949 ilustrowany jest obficie zdjęciami nie tylko z Korei, lecz i z Hiroszimy, z podkreśleniem, że podobny los mógł czekać ziemie niemieckie). Jak również przekonanie, że integracja z Zachodem jest jedynym możliwym kierunkiem rozwoju Niemiec (to za ten wybór z roku 1952 chwalony jest Adenauer) oraz mocny dystans do wszelkich środowisk uważanych za „prawicowe” czy „suwerenistyczne” (w roku 1972 bohaterem opowieści jest Willy Brandt, bête noire – domagająca się jego odwołania CDU).
Lata wojny to oczywiście nieudany zamach Stauffenberga z lipca 1944 na Hitlera oraz nieudana operacja wysadzenia mostu na Renie w pobliżu Remagen w marcu 1945. Marzec 1945 w warstwie narracyjnej przypomina trochę rozważania o nosie Kleopatry: punktem wyjścia jest operacja zburzenia mostu, która umożliwiła Aliantom wkroczenie do serca Niemiec, czyli wielka historia, o jakiej przesądził jeden głaz, względnie cement sklepienia… W tle jest jednak z jednej strony niemiecki program rozwoju broni jądrowej (bliski sukcesu, lecz storpedowany przez zajazd aliantów), a z drugiej – realny ponoć plan użycia (w przypadku, gdyby szturm Renu się nie powiódł) przez USA bomby atomowej w Niemczech… I znów zdjęcia Hiroszimy i Nagasaki w tle.
Tu też wyraźniej widać kilka motywów i przekonań ukrytych w tle, lecz przecież wyraźnie słyszalnych w narracji wystawy. Po pierwsze – skupienie na losach Niemiec i Niemców przede wszystkim, co byłoby na podobnej wystawie w pełni logiczne, gdyby nie fakt, że mówimy o sprawcach dwóch wojen światowych. W kalkulacji możliwych strat w razie niepowodzenia ofensywy Pattona widać tylko lęk przed uderzeniem jądrowym w Berlin. W kalkulacji zysków, jakie przynieść mógł zamach Stauffenberga, mowa jest o milionach żołnierzy Wehrmachtu, które nie zginęłyby przez kolejny rok na froncie – i ofiarach Zagłady, których „niestety, nie udałoby się już wówczas uratować; było już na to za późno”. Ani słowa – ani tu, ani w kolejnej „stacji” opisującej prowadzące do wojny zajęcie Nadrenii w marcu 1936 – nie ma ani słowa o innych prócz Niemców i Żydów ofiarach II wojny. Nie ma też, naturalnie, słowa o dwuletnim sojuszu z Sowietami.
Lata Dwudziestolecia to momenty przełomowe mało w Polsce znane: zarówno przygotowywany przez kręgi Reichswehry w styczniu 1933 zamach stanu, który mógłby pokrzyżować plany przekazania Adolfowi Hitlerowi godności kanclerza, jak i odwołanie 30 maja 1932 roku Heinricha Brüninga, „głodowego kanclerza”, dokładnie w chwili, gdy zaczął opanowywać konsekwencje kryzysu giełdowego i zapaści gospodarki. Gdyby mu się powiodło, NSDAP zapewne nie uzyskałaby tak świetnego wyniku w wyborach parlamentarnych…
Schrupać pierniczka
I w tych modułach – i dwóch kolejnych, flankujących wybuch i kres pierwszej wojny światowej – widoczna jest druga tendencja, jeszcze bardziej może zdumiewająca. Bowiem na przekonanie o naturalnym prymacie Niemiec i skupienie się na ich losach nakłada się druga, delikatniejsza nuta: znużenie nieobliczalnymi żywiołami radykalnymi, rodzaj wołania (czy pragnienia?) o to, by ktoś uratował Niemcy przed samymi sobą (trochę tak, jak alkoholik domaga się, by zabrać mu flaszę). Może wręcz – pretensji, że nie znalazł się nikt, kto by interweniował? Może przesadzam, ale tak odczytuję żale za brak reakcji świata na wejście wojsk niemieckich do Nadrenii, na odsunięcie Brüninga, na zabicie Róży Luksemburg (jednej z najbardziej pozytywnych bohaterek wystawy), na wejście Europy w szaleństwo 1914 roku...