Kultura

Anioł z Karabachu. Bożonarodzeniowe opowiadanie Wojciecha Chmielewskiego

Zapach dziwny, kuchenny, ciepły i rozleniwiający. Zaczynają w nim tajać zmarznięte buciory, parować brudne łachy, polepione kudły na głowie, wszystko to unosi się nad stołem, ale mężczyzna czuje tylko zapach swojej zupy. I łyżka za łyżką zjada ją, bardzo mu smakuje. Na dnie znajduje małe pierogi, a kiedy rozgryza jednego, czuje smak kapusty i grzybów.

Konkurs Świąteczny 2023

Wojciech Chmielewski to jeden z najwybitniejszych współczesnych polskich prozaików. Jest autorem zbiorów opowiadań „Biały bokser” (2006 – wyróżnienie w VI edycji Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza), „Brzytwa” (2008 – nominacja do Nagrody Mediów Publicznych Cogito), „Magiczne światło miasta” (2019), „Najlepsza dentystka w Londynie” (2014), „Sylwia z Gibalaka i inne opowiadania” (2023) oraz powieści „Kawa u Doroty” (2010 – nominacja do Nagrody Angelus), „Belweder gryzie w rękę” (2017) i „Jezioro Dargin” (2023). W 2017 r. został laureatem Nagrody Literackiej im. Marka Nowakowskiego, w 2018 r. otrzymał Nagrodę Literacką im. Cypriana Kamila Norwida. Autor słuchowisk dla Teatru Polskiego Radia. Ostatnio opublikował jubileuszowy zbiór „Obcy diabeł. 31 opowiadań”. Jest stałym współpracownikiem Tygodnika TVP, publikował u nas m.in. opowiadania świąteczne:
„Gwiazdka za żelazną bramą”
„Żółta zasłona”
„Krasnoludek obijacz”
„Egzamin z konia”
„Zeszyt znaleziony na Solnej”
„Magiczna Śpiewająca Harfa”
„Biały tydzień”
oraz fragment powieści
„Jezioro Dargin”

Warszawa 2023, zima. Fot. PAP/Albert Zawada
Aniele, niech się wieść rozchodzi,
Że nowe życie z krwi się rodzi.
Kiedyś spotkali się już przecie
Pasterz, osiołek, małe dziecię
W marzeniu sennym przy stajence,
Gdy Życie się rodziło w męce.
I nadal chronią cud przed czartem,
Trzymają oddechami wartę
I płonie gwiazda, świt rozbrzmiewa...
Powiedz im to, aniele z nieba.


– Sándor Márai (przeł. Jerzy Snopek)

W każdym, nawet najmniejszym mieście w naszym kraju mieszkają anioły. Nie ma też wsi, w której anioł nie pilnowałby kładki przerzuconej przez potok albo nie czuwał nad ostrym zakrętem, tym z wypukłym zwierciadłem, na którym widać zbliżające się z przeciwka samochody. Anioł widzi każdy ruch człowieka, czasem nawet może go przewidzieć i w ten sposób uchronić przed niebezpieczeństwem.

W wielkim mieście nad Wisłą także mieszka mnóstwo aniołów, niektóre z nich wcale nie kryją się przed wzrokiem mieszkańców. Dostrzegą wszystko, nawet dziurę w jezdni i siedzącego pod kamienicą na chodniku mężczyznę, który dziś wygląda tak, jakby bardzo nie chciał być w tym miejscu, jakby nie chciał być już nigdzie indziej. Jego anioł stróż stoi obok, może dlatego facet nie rzuca się jeszcze pod szybko jadące Alejami Jerozolimskimi samochody? Nie wybiega na torowisko i nie wpada pod żółty tramwaj?

A może dlatego, że ulice w mieście wyglądają inaczej, bo dziś jest Wigilia i ci, którzy przechodzą koło mężczyzny i anioła wiedzą, że już niedługo zasiądą przy świątecznym stole, połamią się opłatkiem i złożą sobie życzenia.

– A wy dokąd dziś pójdziecie? – pyta mosiężny anioł ze wschodniej wieży kościoła Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim. Jego głos jest donośny i niesie się daleko, choć ludzie go nie słyszą. Ale za to jest bardzo dobrze widoczny. Niedawno na nowo ustawiono go na wieży, skąd spadł w 1944 roku, kiedy kościół został zniszczony podczas Powstania Warszawskiego.

– Nie wiem – odpowiada mu anioł stróż stojący na chodniku w Alejach Jerozolimskich. – Po prostu nie wiem, co dziś jeszcze się wydarzy.

W Warszawie świeci zimowe słońce, nad dachami Starówki unosi się delikatna mgiełka, ale może to złudzenie, to tylko przysypane puchem dachówki lśnią w przedpołudniowym powietrzu? Poranione anioły z drzwi kościoła Matki Boskiej Łaskawej jak co dzień obserwują ruch na Świętojańskiej. Matka Boska wysyła je w świat, mają głosić radość Bożego Narodzenia, choć ich ciała są widomym znakiem cierpienia miasta i jego mieszkańców. Tak wyrzeźbił je Igor Mitoraj. Mają tylko po jednym skrzydle i poucinane ręce, ale twarze spokojne, skupione, a dziś przecież taki radosny dzień, w ich kościele niedługo staną choinki, właśnie teraz trwają przygotowania, żeby wszystko było gotowe na pasterkę.

Mija kilka godzin. Dwie, trzy? Mężczyzna wstaje z chodnika i eskortowany przez swojego anioła stróża rusza przed siebie. Idzie ulicami Warszawy w kierunku Starego Miasta, krok ma niepewny, jest słaby, od kilku dni niedojada. Nie ma pieniędzy. Nie ma już nic. Słońce oświetla jego wynędzniałą i zarośniętą, ogorzałą twarz. Złoty błysk na policzku. Nie jest jeszcze stary. Ile może mieć lat? Na pewno mniej niż anioły z kościoła na Chłodnej, oba o młodzieńczych, złotych twarzach, ale przecież one się nie zestarzeją. Wdzięcznie stoją na kulach wytoczonych, tak jak i one same, w fabryce wyrobów platerowanych Józefa Frageta i unoszą świetliste kandelabry.

I chociaż obie złote istoty z ciekawością obserwują drogę mężczyzny i jego anioła stróża w wigilijny dzień, to jednak popatrują na ustawianą właśnie przy bocznym ołtarzu szopkę. Jaka będzie w tym roku? Dziecko, które urodziło się we krwi i bólu, przyniosło światu odkupienie, ale świat je odrzucił, chociaż chóry anielskie śpiewały: gloria!, gloria!

– I dzisiaj zaśpiewamy – mówi anioł.

– Rozumie się – odpowiada jego złoty brat.

I dodaje:

– Ustawiają właśnie woła w szopce, osioł już stoi.

– Powiedz to wreszcie, powiedz...

– „Wół rozpoznaje swego pana i osioł żłób swego właściciela”.

– Tradycji stało się zadość. A ten nieszczęśnik prowadzony gdzieś przez naszego miasta to wół czy osioł?

– Trudno powiedzieć, chyba trochę jedno i drugie – odpowiada platerowany anioł i milknie.

Głupi jak wół i uparty jak osioł człowiek podąża noga za nogą przed siebie, nie wie, dokąd. Kiedy przybył do Warszawy, zobaczył rzekę. Może dziś się w niej utopi, może to już będzie koniec męczarni. Do Polski przyjechał z kolegą, niby do pracy, ale na początku zabawiali się tu i tam za zabrane z domu podczas ucieczki pieniądze. A potem kolega okradł go i uciekł. To dziwne, bo przecież on też był Ormianinem. Powrotu nie było, bo jego wieś przestała istnieć. Cały kraj przestał istnieć. Górski Karabach przestał istnieć. Czy ci wszyscy wystrojeni ludzie, biegnący gdzieś przed siebie albo jadący samochodami, czy wiedzą o tym? Nic nie wiedzą. I nic nie powiedzą.

A Warszawa jest wspaniała, jaka jest piękna! Najpiękniejszy warszawski anioł to chyba ten z kamienicy na Mokotowskiej 41. Rozłożonymi majestatycznie skrzydłami podtrzymuje balkon na najwyższej kondygnacji domu zbudowanego dawno temu dla Pawła Tuskiera. Wyraz twarzy poważny, ale wcale nie smutny.

– Tylko nie idź z nim nad Wisłę – radzi teraz aniołowi od mężczyzny. – Skręć w Marszałkowską, a potem, zaraz za Placem Bankowym w prawo. To jeszcze kawałek, ale dojdziecie na czas.

Anioł stróż kiwa głową ze zrozumieniem, też jest nowy w tym mieście. Mógłby co prawda wzbić się w powietrze i w ten sposób z góry sprawdzić drogę, ale chętnie słucha rad innych skrzydlatych mieszkańców. Poza tym trochę boi się zostawić mężczyznę zupełnie samego, nawet na te kilka chwil. Do końca nie wie, co może strzelić mu do głowy. Nie ma pieniędzy, a anioł wie, że Ormianin nie pójdzie na żebry. To obce jego dumnej nacji. Kilka godzin temu chciał kupić sobie herbatę na dworcu, ale zabrakło mu kliku groszy. Odszedł bez słowa. Czy taki Gabiel Bagradian, jego rodak, obrońca Musa Dah przed Turkami z powieści Franza Werfla, prosiłby kogoś o pieniądze na herbatę? Nigdy!

„Skrzyżowawszy ręce pod głową, Gabriel kładzie się na miejscu pokrytym trawą. Już dwa razy wdrapywał się na Musa Dah, żeby znaleźć te pinie i zwały skał, ale za każdym razem mylił kierunek. A więc tego wcale nie ma, myśli z lękiem. Zmęczony zamknął oczy. Kiedy człowiek wraca na stare miejsce obserwacji i wewnętrznego życia, duchu, które tam niegdyś wywołał i pozostawił, rzucają się z pasją na powracającego. Również Bagradiana opadają jego duchy z lat chłopięcych, jak gdyby wśród pinii i skał tego czarującego pustkowia wiernie czekały na niego przez dwadzieścia trzy lata. Są to duchy wojownicze, ucieleśniające marzenia każdego chłopca ormiańskiego. Czy mogły być inne? Krwawy sułtan Abdulhamid wydał edykt przeciw chrześcijanom. Psy Proroka, Turcy, Kurdowie, Czerkiesi gromadzą się pod zielonym sztandarem, żeby palić, rabować, masakrować naród ormiański. Ale wrogowie nie liczyli się z Gabrielem Bagradianem. Jednoczy on swoich. Prowadzi z góry. Z nieopisanym heroizmem przeciwstawia się przeważającym siłom i zmusza do cofnięcia się”.

Literatura nie może afirmować zła

Wizja świata zawarta w tej prozie jest często okrutna i przepełniona potwornością.

zobacz więcej
Na Marszałkowskiej chodnik jest mokry, błyszczy, Ormianin ślizga się na nim, upada. Wstaje. Na wystawach choinki mrugają kolorowymi lampkami, z witryn na Ścianie Wschodniej wylewa się świąteczne światło i odbija w oczach sunących przechodniów. Tylko oczy anioła stróża pozostają tak samo przejrzyste jak w chwili, w której został powołany do życia mocą Mądrości Przedwiecznej. Jego towarzysz nie ma siły, siada na rogu Moniuszki i niewidzącym wzrokiem wpatruje się w lodowy prostopadłościan Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Ile to może trwać? W jego stanie chwile zmieniają się w godziny, albo przeciwnie – wydaje mu się, że godziny zmieniają się w minuty, a minuty w sekundy. Zupełnie nad tym nie panuje.

Kilka przecznic dalej, kiedy obaj są już przy Królewskiej, zapala się pierwsza latarnia w Ogrodzie Saskim. Powoli zapada wczesny zmierzch, choć do pierwszej gwiazdki zostało jeszcze kilka chwil. I robi się zimniej, mężczyzna ma buty na cienkiej podeszwie, nie przypuszczał, że będzie zimował na ulicy, do tego w kraju na dalekiej Północy. Po co właściwie tu przyjechali? Do pracy. Liczyli, że jakoś się urządzą wśród ziomków, ale szybko okazało się, że nie ma ich tu tak wielu. Zresztą mężczyzna, który stracił wszystko, chciał się też bawić, zapomnieć o zielonej dolinie, w której kiedyś mieszkał, a którą zabrali teraz obcy ludzie. A świat? Świat się dowiedział, nic nie powiedział, Rosja nie chciała zatargu z Turcją, bo zabija ludzi na Ukrainie. Przecież to proste. Miłosierny Boże, usłysz jęki konających, niech Twój anioł nawiedzi ich i umocni. Tylko po co? Nie ma już wioski rodzinnej, nie ma już Górskiego Karabachu, wyjechali wszyscy. W ziemi zostały ciała przodków, pozostaną tam na wieki, a na ziemi stoją opustoszałe kościoły, które już niedługo obrócą się w gruzy. Polska bogatsza niż Armenia, w Polsce lepiej, przekonywał ten, który potem wystawił go do wiatru. Aniołowi też było żal ormiańskich kościołów. „[...] nad rzeką, która w wolnym biegu / Fal odbijała nasze postacie na brzegu, / Siedzące w ostatniego słońca bladym błysku / Na chwastami obrosłym świątyni zwalisku”, przeleciał mu przez głowę fragment wiersza. Skąd go znał?

Tymczasem przez plac Bankowy obaj wędrowcy dotarli do Alei Solidarności, skręcili w prawo, zgodnie ze wskazaniami anioła z Mokotowskiej, ale przeszli kilkanaście metrów i pod „Barkiem kawowym” człowiek stanął, a jego anioł poczuł się zdezorientowany. Nie znał Warszawy, do tej pory także mieszkał tylko w Górskim Karabachu. Dokąd właściwie idą, w jakim celu, nie było jasnej odpowiedzi, obaj byli już bardzo zmęczeni. Prowadził ich nastrój wieczoru wigilijnego, jedyny taki w całym roku, dlatego silny i wszechobecny na ulicach miasta, jednak obaj mieli już dosyć. Mężczyzna nie jadł od dwóch dni. Gdyby teraz pojawił się chociaż Edward Krasiński, który przez lata mieszkał i tworzył w bloku niedaleko barku, na pewno wskazałby drogę wędrowcom za pomocą niebieskiej taśmy, którą przylepiał na wysokości 130 centymetrów. Nie raz i nie dwa widziano Edzia, jak z samego rana w kapciach i szlafroku schodził do barku i delektował się pierwszą setką wódki. Ale artysta Edzio, od kiedy umarł, już tu nie mieszka, więc mężczyzna i anioł bezradnie stoją na chodniku i patrzą przed siebie. Czy to już koniec podróży?

Z pomocą przychodzi im teraz kamienny anioł stojący na szczycie fasady kościoła Karola Boromeusza na Powązkach. Trzyma w rękach trąbę, którą wzywa wszystkich leżących tu zmarłych do powstania. Niesie nadzieję na przyszłe, lepsze życie bez cierpień i śmierci. Choć z Powązkowskiej do Alei Solidarności jest spory kawałek, dla anielskiego wzroku, przenikającego przez beton blokowisk, nie jest to szczególnie trudne. Dlatego woła do anioła stróża, a jego głos niesie się przez całe kwartały miasta:

– Prawie doszliście, miniecie jeszcze budynek Hipoteki i już będzie to miejsce.

– Ale... – anioł stróż chce coś powiedzieć, ale ten z trąbą mu przerywa.

– Za pięć minut koniec drogi. Ruszaj teraz!

Spełniły się słowa anioła, brama jest jasno oświetlona, stoją w niej ciemne postaci. Zarośnięte twarze, podpuchnięte oczy, które uciekają gdzieś w bok, gdy wolontariuszka zaprasza do środka. Głowy w wełnianych czapkach. Ormianin wchodzi z innymi i siada za długim, zastawionym stołem. Nie patrzy na boki. Słyszy muzykę i dzwonienie dzwonków, potem jakieś polskie słowa. Tu jest ciepło, o wiele cieplej niż na ulicy. Przed mężczyzną pojawia się plastikowa miska z czerwoną zupą.

Ktoś mógłby powiedzieć, że to całkiem głupie, co to w ogóle za miejsce? Wszyscy siedzą przy długim stole i jedzą czerwoną zupę z plastikowych misek, siorbią. Zapach dziwny, kuchenny, ciepły i rozleniwiający. Zaczynają w nim tajać zmarznięte buciory, parować brudne łachy, polepione kudły na głowie, wszystko to unosi się nad stołem, ale mężczyzna czuje tylko zapach swojej zupy. I łyżka za łyżką zjada ją, bardzo mu smakuje. Na dnie znajduje małe pierogi, a kiedy rozgryza jednego, czuje smak kapusty i grzybów. Oni w górach też zbierali czasem grzyby, soko, znaczy boczniaki, smażyli je potem w śmietanie, zjadali z kawałkiem chleba. Jak to jest, że jednego dnia można mieć swój kraj, który nazywa się Górski Karabach, a drugiego już go nie mieć? Pójść gdzieś dalej w świat, skończyć na ulicy w obcym mieście, a przede wszystkim nie mieć dokąd wrócić. To jest chyba najstraszniejsze, bo nikt nie czeka, nie ma rodziny i krewnych, swojskich zapachów i widoku z kuchennego okna na zalesione górskie pasmo. Nic. Jest tylko ogromny i obcy świat wokół, w którym trzeba zaczynać wszystko od początku, zupełnie samotnie. Jeszcze jeden pierożek został i trzeba go zjeść.
"Obcy diabeł. 31 opowiadań", Wojciech Chmielewski, PIW 2023
Ormianin podnosi głowę. Widzi przed sobą twarz dziewczyny, może to ona wcześniej postawiła przed nim miskę z zupą, teraz coś mówi, pyta po polsku, a po chwili po rosyjsku. Że jak? O co pyta? Trudno to wszystko zrozumieć, zwłaszcza, że przepasany grubym sznurem człowiek w brązowym stroju z kapturem też coś mówi, a wszyscy wykonują znak krzyża. Ormianin żegna się. Dziewczyna jednak jest uparta, siada obok i pyta, skąd przybył, co tu robi. Słowo po słowie na jaw wychodzi cała prawda, co tu zresztą ukrywać, w nieznanym kraju trzeba przeżyć, więc może ta dziewczyna, najwyżej dwadzieścia lat, ubrana w bluzę z wydrukowanym ogromnym krzyżem, może ona potrafi mu pomóc. Anioł stróż również bardzo na to liczy.

– Skoro jesteś Ormianinem, to świetnie – cieszy się ona.

Co ma być w tym niby takiego wesołego? Czy ona nie słyszała o Górskim Karabachu, o tym, co stało się ze wszystkimi jego mieszkańcami? Musieli opuścić kraj zaatakowany przez Azerów, którzy włączyli go do swego państwa. Ciężarówkami, osobowymi, a nawet na wozach, a niektórzy konno, jechali do Armenii i dalej. Prawdziwy exodus, skończyło się coś, co trwało wiele dziesięcioleci, oto doczekali się rozwiązań ostatecznych.

– Chodzi o to, że tu niedaleko, na Krakowskim Przedmieściu, jest ormiańska parafia, jutro pana zaprowadzę, tam na pewno ktoś będzie – mówi dziewczyna.

– Naprawdę? – pyta mężczyzna.

– A prześpi się pan w noclegowni, bo widzę, że nie pił pan alkoholu. Też pokażę, jak tam trafić.

W klasztorze Kapucynów na Miodowej kończy się wigilia. Jeszcze poruszają się szczęki, śliwkowy kompot znika z kubków, niektórzy biorą wałówkę do reklamówek i wychodzą w ciemną noc na spotkanie z miastem.

Anioł z Karabachu nieśmiało podchodzi do wielkiej choinki przystrojonej w sposób, jakiego jeszcze nigdy nie widział. Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze, ciastka dekorowane lukrem, a nade wszystko kolorowe lampki. Zapalają się i powoli gasną, jakby czar wieczoru wigilijnego odchodził, ale wcale się nie kończył, bo oto zapalają się ponownie i mrugają do wszystkich. Anioł jeszcze o tym nie wie, ale jutro w południe w podziemiach kościoła Kapucynów wraz z powierzonym mu w opiekę Ormianinem będzie też podziwiał ruchomą szopkę, jedyną taką w Warszawie, w której wycięci z blachy i pomalowani aniołowie dmą w trąby i poruszają skrzydłami.

Na razie jednak rozświetlona choinka przyciąga z niezwykłą mocą. Anioł staje blisko i zaczyna wirować, wolno, a potem coraz szybciej. Tańczy wokół drzewka, okrąża je, obracając się wokół swojej osi i trzepocząc rozłożonymi skrzydłami, które mienią się teraz wszystkimi kolorami świateł na choince. Gdyby tylko zgromadzeni tu nędzarze mogli zobaczyć anielski taniec! Byłby to najpiękniejszy prezent, jaki mogliby otrzymać w ten jeden jedyny wieczór w roku.

Anioł z Karabachu leciutkim krokiem podchodzi do wciąż siedzącego przy stole mężczyzny i szepce mu do ucha:

– Już jutro będziesz wśród swoich.

– Wojciech Chmielewski
SDP 2023

Zdjęcie główne: Anioł na drzwiach Kościoła Matki Boskiej Łaskawej na warszawskim Starym Mieście. Rzeźba Igora Mitoraja. Fot. PAP/Grzegorz Jakubowski
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Gorszył i zachwycał. Jego erotyki nazywano pornografią
Uwodzicielskie kobiety grały rolę świętych, a święci przypominali starożytnych mędrców.