Wizja świata zawarta w tej prozie jest często okrutna i przepełniona potwornością.
zobacz więcej
Na Marszałkowskiej chodnik jest mokry, błyszczy, Ormianin ślizga się na nim, upada. Wstaje. Na wystawach choinki mrugają kolorowymi lampkami, z witryn na Ścianie Wschodniej wylewa się świąteczne światło i odbija w oczach sunących przechodniów. Tylko oczy anioła stróża pozostają tak samo przejrzyste jak w chwili, w której został powołany do życia mocą Mądrości Przedwiecznej. Jego towarzysz nie ma siły, siada na rogu Moniuszki i niewidzącym wzrokiem wpatruje się w lodowy prostopadłościan Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Ile to może trwać? W jego stanie chwile zmieniają się w godziny, albo przeciwnie – wydaje mu się, że godziny zmieniają się w minuty, a minuty w sekundy. Zupełnie nad tym nie panuje.
Kilka przecznic dalej, kiedy obaj są już przy Królewskiej, zapala się pierwsza latarnia w Ogrodzie Saskim. Powoli zapada wczesny zmierzch, choć do pierwszej gwiazdki zostało jeszcze kilka chwil. I robi się zimniej, mężczyzna ma buty na cienkiej podeszwie, nie przypuszczał, że będzie zimował na ulicy, do tego w kraju na dalekiej Północy. Po co właściwie tu przyjechali? Do pracy. Liczyli, że jakoś się urządzą wśród ziomków, ale szybko okazało się, że nie ma ich tu tak wielu. Zresztą mężczyzna, który stracił wszystko, chciał się też bawić, zapomnieć o zielonej dolinie, w której kiedyś mieszkał, a którą zabrali teraz obcy ludzie. A świat? Świat się dowiedział, nic nie powiedział, Rosja nie chciała zatargu z Turcją, bo zabija ludzi na Ukrainie. Przecież to proste. Miłosierny Boże, usłysz jęki konających, niech Twój anioł nawiedzi ich i umocni. Tylko po co? Nie ma już wioski rodzinnej, nie ma już Górskiego Karabachu, wyjechali wszyscy. W ziemi zostały ciała przodków, pozostaną tam na wieki, a na ziemi stoją opustoszałe kościoły, które już niedługo obrócą się w gruzy. Polska bogatsza niż Armenia, w Polsce lepiej, przekonywał ten, który potem wystawił go do wiatru. Aniołowi też było żal ormiańskich kościołów. „[...] nad rzeką, która w wolnym biegu / Fal odbijała nasze postacie na brzegu, / Siedzące w ostatniego słońca bladym błysku / Na chwastami obrosłym świątyni zwalisku”, przeleciał mu przez głowę fragment wiersza. Skąd go znał?
Tymczasem przez plac Bankowy obaj wędrowcy dotarli do Alei Solidarności, skręcili w prawo, zgodnie ze wskazaniami anioła z Mokotowskiej, ale przeszli kilkanaście metrów i pod „Barkiem kawowym” człowiek stanął, a jego anioł poczuł się zdezorientowany. Nie znał Warszawy, do tej pory także mieszkał tylko w Górskim Karabachu. Dokąd właściwie idą, w jakim celu, nie było jasnej odpowiedzi, obaj byli już bardzo zmęczeni. Prowadził ich nastrój wieczoru wigilijnego, jedyny taki w całym roku, dlatego silny i wszechobecny na ulicach miasta, jednak obaj mieli już dosyć. Mężczyzna nie jadł od dwóch dni. Gdyby teraz pojawił się chociaż Edward Krasiński, który przez lata mieszkał i tworzył w bloku niedaleko barku, na pewno wskazałby drogę wędrowcom za pomocą niebieskiej taśmy, którą przylepiał na wysokości 130 centymetrów. Nie raz i nie dwa widziano Edzia, jak z samego rana w kapciach i szlafroku schodził do barku i delektował się pierwszą setką wódki. Ale artysta Edzio, od kiedy umarł, już tu nie mieszka, więc mężczyzna i anioł bezradnie stoją na chodniku i patrzą przed siebie. Czy to już koniec podróży?
Z pomocą przychodzi im teraz kamienny anioł stojący na szczycie fasady kościoła Karola Boromeusza na Powązkach. Trzyma w rękach trąbę, którą wzywa wszystkich leżących tu zmarłych do powstania. Niesie nadzieję na przyszłe, lepsze życie bez cierpień i śmierci. Choć z Powązkowskiej do Alei Solidarności jest spory kawałek, dla anielskiego wzroku, przenikającego przez beton blokowisk, nie jest to szczególnie trudne. Dlatego woła do anioła stróża, a jego głos niesie się przez całe kwartały miasta:
– Prawie doszliście, miniecie jeszcze budynek Hipoteki i już będzie to miejsce.
– Ale... – anioł stróż chce coś powiedzieć, ale ten z trąbą mu przerywa.
– Za pięć minut koniec drogi. Ruszaj teraz!
Spełniły się słowa anioła, brama jest jasno oświetlona, stoją w niej ciemne postaci. Zarośnięte twarze, podpuchnięte oczy, które uciekają gdzieś w bok, gdy wolontariuszka zaprasza do środka. Głowy w wełnianych czapkach. Ormianin wchodzi z innymi i siada za długim, zastawionym stołem. Nie patrzy na boki. Słyszy muzykę i dzwonienie dzwonków, potem jakieś polskie słowa. Tu jest ciepło, o wiele cieplej niż na ulicy. Przed mężczyzną pojawia się plastikowa miska z czerwoną zupą.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to całkiem głupie, co to w ogóle za miejsce? Wszyscy siedzą przy długim stole i jedzą czerwoną zupę z plastikowych misek, siorbią. Zapach dziwny, kuchenny, ciepły i rozleniwiający. Zaczynają w nim tajać zmarznięte buciory, parować brudne łachy, polepione kudły na głowie, wszystko to unosi się nad stołem, ale mężczyzna czuje tylko zapach swojej zupy. I łyżka za łyżką zjada ją, bardzo mu smakuje. Na dnie znajduje małe pierogi, a kiedy rozgryza jednego, czuje smak kapusty i grzybów. Oni w górach też zbierali czasem grzyby, soko, znaczy boczniaki, smażyli je potem w śmietanie, zjadali z kawałkiem chleba. Jak to jest, że jednego dnia można mieć swój kraj, który nazywa się Górski Karabach, a drugiego już go nie mieć? Pójść gdzieś dalej w świat, skończyć na ulicy w obcym mieście, a przede wszystkim nie mieć dokąd wrócić. To jest chyba najstraszniejsze, bo nikt nie czeka, nie ma rodziny i krewnych, swojskich zapachów i widoku z kuchennego okna na zalesione górskie pasmo. Nic. Jest tylko ogromny i obcy świat wokół, w którym trzeba zaczynać wszystko od początku, zupełnie samotnie. Jeszcze jeden pierożek został i trzeba go zjeść.