I wtedy znamienne jest milczenie opiniotwórczych liberalnych środowisk, które za naczelną wartość uważają tolerancję.
Pod ich adresem – spośród głosów biorących w obronę Kościół – dobywa się ostra krytyka. Pada w niej argument o nierównoprawnym traktowaniu różnych światopoglądów i stylów życia.
Wystarczy bowiem, że działania antyklerykałów ograniczają się do demonstracyjnego profanowania katolickich świętości, a orędownicy tolerancji znajdują dla takich zachowań alibi: nikt nikogo nie bije ani psychicznie nie dręczy, to tylko performance, do wykonania którego w wolnym społeczeństwie ma prawo każdy człowiek. Niech tylko jednak – zdaniem obrońców Kościoła – ktoś popełniłby bluźnierstwo wobec tego, co święte dla wyznawców judaizmu czy muzułmanów, od razu zostałby oskarżony o antysemityzm lub islamofobię.
Z kolei samym antyklerykałom w tej broniącej Kościoła narracji stawiany jest zarzut tchórzostwa. O ile bowiem mają oni śmiałość obrażać chrześcijan, o tyle Żydów czy muzułmanów – nie. Dlaczego? Dlatego, że chrześcijanie unikają stosowania siły, a Żydzi i muzułmanie w sposób mniej lub bardziej otwarty jej używają.
Antyklerykałowie żywią też wobec katolicyzmu pretensje o to, że zniewala on człowieka swoim moralnym rygoryzmem, który łączy się z zakusami, żeby kontrolować najbardziej intymne sfery życia jednostki. Tyle że – zauważają obrońcy Kościoła – tradycyjne nurty judaizmu i islamu bywają w tym zakresie jeszcze bardziej bezwzględne i surowe. Tymczasem katolicyzmowi obrywa się bardziej niż im.