Nie można jednak powiedzieć, by
punctus elevatus, punctus versus oraz
punctus interrogativus okazały się szczególnie pomocne, zaryzykowałbym nawet tezę, że zniechęciły one wielu potencjalnych mediewistów do doskonalenia się w paleografii, zwłaszcza, gdy okazało się, że Anita nadal interesuje się głównie Piłsudskim, Wieniawą oraz kolegą kolportującym biuletyn NZS.
Znaki interpunkcyjne z prawdziwego zdarzenia pojawiły się jednak na dobre dopiero w epoce renesansu i drukarstwa. O, bądź pochwalony, Przesławny, Dobrotliwy, Bogom Podobny Aldusie Manucjuszu, ojcze wszystkich typografów, który jako pierwszy sięgnąłeś po dwukropek (co prawda, początkowo używany w funkcji kropki, czyli na zakończenie zdania), z wygrzebanego z dna kaszty okruchu ołowiu wyklepałeś przecinek, i jeszcze starczyło ci fantazji na wymyślenie cudzysłowu!
Tak. To Manucjusz, uświadomił sobie do końca to, co przeczuwali tylko średniowieczni iluminatorzy, sadząc swoje pozytury po manuskryptach: znaki interpunkcyjne są po to, by naśladować intonację, rytm i tempo mowy. Do tego zaś, jak się wydaje, zupełnie wystarczą: dwukropek, przecinek i kropka. No, może jeszcze myślnik, zapisywany czasem spacją, a czasem półspacją, co stanowi źródło wiecznej udręki redaktorów – i uciechy korektorek, które mają co skorygować na każdym wydruku.
Reszta to kombinacje: wielokropek i dwukropek to przecież tylko rozmnożone kropki, średnik – pomysłowa krzyżówka kropki i przecinka. No, i jeszcze cudzysłowy (tu znów ożywiają się korektorki, szczególnie przy »zwykłych« lub «odwróconych» szewronach. To wszystko? Jeszcze pytajnik. I tyle, nawet ze szczególnie wymyślnymi nawiasami jest tego mniej niż dwa tuziny.
Niespokojne duchy typografii mogą się wyżywać w mnożeniu znaków diakrytycznych – w polszczyźnie wszystko załatwia nam „Zażółć gęślą jaźń”, ale kiedy pomyślimy, co można zdziałać przy pomocy cyrkumfleksu, tyldy, podwójnego grawisu i cedylli, rodzi się coś w rodzaju współczucia dla korektorek od Hiszpanii po Wietnam. Są jeszcze, oczywiście, żyzne pola typografii właściwej, z dziesiątkami cudownych i tajemniczych znaczków, od asterysku po etkę. Ale jeśli idzie o znaki przestankowe, regulujące oddech lektora – wszystko mamy uporządkowane, i kropka.
Wszystko? No, nie! – jak powiedziałby narrator przygód Asteriksa (Asteriksa, nie asterysku, droga korektorko!). Zaledwie w kilka lat po wykuciu stosownego epitafium dla Manucjusza na weneckim cmentarzu, na drugim krańcu Europy typograf Henry Denham zauważył – niewykluczone, że przy okazji przeglądania szczotek jednej ze sztuk obiecującego dramaturga ze Stratfordu – iż wśród znaków przestankowych rozpaczliwie brakuje czegoś, co pozwalałoby osobom o nieco osłabionym poczuciu humoru rozpoznać sarkazm. Ironię. Przymrużenie oka, lub – jak mawiają rodacy Denhama – koniuszek języka utkwiony w policzku, a
tongue in the cheek. Żarcik. Drwinę. Okazało się, że bez mimiki naprawdę trudno sobie z tym poradzić.