Skupieni każdy na swoim prywatnym lockdownie i wewnętrznym kryzysie uważamy, że nie mamy żadnych doświadczeń w tej dziedzinie. Że ta sytuacja nie ma żadnego oparcia w przeszłości. I zapominamy, że nie po raz pierwszy jesteśmy „internowani” w swoich domach.
Młodsi rzeczywiście nie mają punktu odniesienia. Ale już człowiek pod pięćdziesiątkę powinien pamiętać! Stan wojenny przed 39 laty też nas osaczył i wprowadził izolację społeczną – i nie chodzi tylko o internowanych, bo godzina milicyjna i zakaz podróżowania nie były fikcją, dotykały absolutnie wszystkich. W świeżo wybudowanych blokowiskach nie było sklepów, autobusów ani telefonów, nawet możliwości ich instalacji. Zresztą całkowite (!) wyłączenie telefonów – tam, gdzie były, a było ich daleko za mało – dopełniło miary tamtego lockdownu. Trudno zapomnieć, że całkowity brak dostępu do telefonu był przyczyną niejednego wypadku śmierci z powodu zawału czy udaru, bo nie było jak wezwać pogotowia.
Na szczęście były kościoły, pełne po brzegi – nie tylko dlatego, że jak trwoga, to do Boga. Ale to kościoły – i początkowo tylko kościoły – były miejscem wsparcia, wymiany informacji i dobrych myśli, wśród których próbowaliśmy szukać nadziei.
Teraz też jak kania dżdżu potrzebujemy takich myśli, pozytywnych przykładów, zastrzyków optymizmu. Zwłaszcza że domaga się tego pora roku i Adwent, który choć nie wszystkich obchodzi, to dla wszystkich jest widoczny.
Dlatego postanowiłam przypomnieć krzepiącą historię Matki Boskiej z Wydziału Fizyki Politechniki Warszawskiej, gdzie z powodu koronawirusa znowu nie ma studentów i cisza aż krzyczy. A miejsce piękne i zachęcające, choć niewielu spacerowiczom przyjdzie do głowy, żeby pójść w głąb terenu okalającego imponujący architekturą gmach główny, znany od stu lat także ze swej działalności publicznej. Kto nigdy tam nie był, a zdarzy się okazja, powinien wbrać się na Wydział Fizyki.
To budynek starszy od wspaniałego gmachu głównego i równie piękny, choć w innej skali. I także ma wewnątrz niezwykłe krużganki, choć nie tak sławne.