Miś na skalę naszych możliwości. Czyli tryumf chłopca do bicia
piątek,
30 kwietnia 2021
Kultowa komedia Stanisław Barei to przypadek szczególny. Fala jej największej popularności nastąpiła wiele lat po premierze i trwa do dziś, choć „Miś” na ekrany wszedł równo 40 lat temu.
Kiedy już wydawało się, że to koniec jego kariery, wiceminister Wilhelmi zginął w katastrofie lotniczej. A Bareja znalazł, w przemyconej z Londynu „Czarnej księdze cenzury”, zastrzeżony numer telefonu do szefa cenzury filmowej. I choć trudno w to uwierzyć, zadzwonił do niego i dogadał się z nim, dzięki czemu „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?” trafiło do kin.
U Barei cała ta sytuacja wywołała reakcję odwrotną od zakładanej przez władzę. Jak wspominał w niedawnej rozmowie w „Polityce” Stanisław Tym, reżyser miał wtedy powiedzieć: „Nie będą mi czerwone kłamczuszki mówić, co mam robić”. Kolejny film miał być jeszcze bardziej bezwzględnym portretem epoki gierkowskiej. I tak narodził się „Miś”.
Taktykę dotyczącą filmów miał Bareja całkiem dobrze przemyślaną. Jak relacjonował mi kiedyś jego dobry znajomy Tomasz Michalak, drukarz podziemnej oficyny NOWA, cenzurę brał na przeczekanie. „Tu mi każą coś wyrzucić, tam wyciąć, a ja nic nie robię, bo wiem, że sytuacja polityczna się zmieni i ci co każą wycinać, sami zostaną wycięci”.
„Miś” był gotowy na wiosnę 1980. Na marginesie dodam, że na planie życie dopisało dalszy ciąg do historii ze skradzionymi parówkami. Nie dość, że na przydział 40 metrów prawdziwego jelita baraniego twórcy czekali półtora miesiąca, to później najsłynniejsze parówki w historii kinematografii zzieleniały. A kiedy już przy pomocy cebuli udało się je przywrócić do właściwego koloru i scenę nakręcono, ktoś naprawdę ukradł parówki. Tak jak w filmie, co opowiedziała mi asystentka Barei, Agnieszka Arnold. O tym, co stało się z prawdziwymi parówkowymi skrytożercami historia milczy, ale na zdrowie im to chyba nie poszło.
Cenzorzy zinterpretowali komedię zgodnie z intencjami twórców: jako film pokazujący komunistyczne kłamstwo i nadużycia władzy. W związku z tym postanowili „Misia” zamordować. Lista 37 poprawek zgłoszonych przez urząd z Mysiej w dużej mierze pozbawiałaby film komizmu. Sprawiłaby, że zapewne w ogóle nie wszedłby do kin, jako dzieło kalekie, pozbawione dramaturgii i niespełniające żadnych standardów.
Naprawdę zbytnio nie odrealniał. Daję słowo honoru. W okrągłą, czterdziestą rocznicę wejścia „Misia” do kin.
zobacz więcej
Z filmu wypadłaby na przykład słynna scena w kiosku („Tu jest kiosk RUCHU, ja tu mięso mam!”), kwestia „narodzin świeckiej tradycji”, scena z choinkami i milicjantem, piosenka o Trasie Łazienkowskiej, dzień pieszego pasażera, „kamyk z Jeleniej Góry”, a zamiast „Ostatniej paróweczki hrabiego Barry Kenta” byłaby „Ostatnia baryłeczka hrabiego Barry Kenta”. Co w tej sytuacji robi Stanisław Bareja? Postanawia poczekać.
Ale nie bezczynnie. Wspomniałem już o znajomości reżysera z podziemnym drukarzem Tomaszem Michalakiem. Od roku 1979 prawie do upadku komunizmu ten dzielny człowiek pracował nad matrycami podziemnych książek właśnie w piwnicy domu Barejów na warszawskiej ulicy Fitelberga. Reżyser stał się w tamtym czasie niemal jawnym współpracownikiem podziemia. Zatrudniał opozycjonistów na planie, w domu miał nielegalną drukarnię, ale tego było mu mało. Zaproponował więc legendarnemu szefowi podziemnej NOW-ej Mirosławowi Chojeckiemu, że przeszmugluje mu z zagranicy sprzęt drukarski. A za to już groziło wieloletnie więzienie. Jak za przemyt broni.
Rodzinna wyprawa do Grecji podczas gorącego lata 1980 to była tragikomiczna odyseja. Za pierwszym razem Barejowie niemal czołowo zderzyli się z autobusem pod Krakowem. To, że nikomu nic się nie stało, można uznać za cud i niezwykły sukces producentów mercedesa (bo przemieszczali sie autem tej marki). Za drugim razem pożyczonym maluchem z wielkim namiotem, bagażami na kilka tygodni, szybą do rozbitego mercedesa oraz powielaczem (rozłożonym na części) przejechali kilkaset kilometrów i dwie granice. Gdy dotarli z nielegalnym sprzętem z Wiednia do Warszawy, trwał Sierpień, a ich dobry znajomy Mirosław Chojecki drukował strajkowy biuletyn w Stoczni Gdańskiej. Kolejna kolaudacja „Misia” odbyła się we wrześniu. W innej Polsce.