Kampania antywęgierska dotarła również na stadiony piłkarskie. Trwają mistrzostwa Europy, więc dla zawodników i kibiców nadarzyła się okazja, żeby manifestować swoje przekonania. Wśród piłkarzy postanowili zabłysnąć kapitanowie trzech reprezentacji: Niemiec – Manuel Neuer, Holandii – Georginio Wijnaldum oraz Anglii – Harry Kane. Na ramieniu każdego z nich pojawiła się opaska z motywami tęczowymi.
W przypadku Neuera i Wijnalduma doszła do tego okoliczność rozgrywania przez ich drużyny części meczów w Budapeszcie. Nie kryli oni, że chodziło im o to, żeby zademonstrować swój stosunek do mniejszości seksualnych w obecności nastawionych wrogo wobec ruchów LGBT ultrasów węgierskich klubów.
Jeszcze dalej chciały się posunąć władze miejskie Monachium. W stolicy Bawarii odbył się mecz Niemcy – Węgry. Gospodarze zamierzali „uhonorować” gości tęczowym podświetleniem stadionu, żeby w ten sposób wyrazić swój sprzeciw wobec węgierskiej ustawy. Ale to już nawet dla UEFA było za dużo dobrego (Unia Europejskich Związków Piłkarskich znana jest z poprawności politycznej). Organizacja nie zgodziła się na upolitycznienie meczu i odrzuciła wniosek burmistrza Monachium, Dietera Reitera.
Niemniej w Europie opieranie się żądaniom wysuwanym przez ruchy LGBT jest – choćby aluzyjnie, jak w tweecie Króla – porównywane do zbrodni, których dopuszczali się niemieccy narodowi socjaliści. Próby podjęcia dyskusji na temat tego, co w przypadku ludzkiej seksualności stanowi normę, spotykają się w kręgach opiniotwórczych wręcz z rytualnym potępieniem.
W konsekwencji prowadzi to do wykluczania konserwatywnych polityków i ich wyborców z życia publicznego, a zarazem bagatelizacji Holokaustu. Czy można bowiem stawiać znak równości między niezgodą rodziców na deprawowanie ich potomstwa przez seksedukatorów a tym, co wyrządzili Niemcy Żydom? To pytanie retoryczne, ale dla sił lewicowo-liberalnych w Unii Europejskiej nie stanowi ono argumentu.
W ich imaginarium straszakiem jest jednak nie tylko Adolf Hitler, ale od jakiegoś czasu również – choć rzecz jasna nie w takim samym stopniu – Władimir Putin. Można się było więc spodziewać, że rząd w Budapeszcie zostanie oskarżony o to, iż idąc na starcie z ruchami LGBT kopiuje rozwiązania wprowadzone wcześniej w Rosji. Skądinąd prawicowej ekipie rządzącej Węgrami nie pomaga flirtowanie z Kremlem w różnych innych sprawach.
Tyle że zarzut rusofili jest wysuwany przez lewicowo-liberalnych polityków z twardego jądra UE wybiórczo. Oni sami przecież wykazują duże zainteresowanie współpracą na polu gospodarki z krytykowanym przez nich za „homofobię” reżimem putinowskim.
W ubiegłym tygodniu podczas szczytu Unii przywódcy Polski, Litwy, Łotwy i Estonii sprzeciwili się podjęciu dialogu z Kremlem, co nie spodobało się Emanuelowi Macronowi. Prezydent Francji nawyzywał ich od „rusofobów”. Tym samym chcąc nie chcąc posłużył się retoryką, której używają politycy rosyjscy, i kompletnie zignorował perspektywę krajów sąsiadujących z Rosją.