W Moskwie furię wywołuje to, że Ukraina uznała pakt Ribbentrop-Mołotow za przyczynę II wojny.
zobacz więcej
Według prezydenta Rosji, utworzone w roku 1991 państwo ukraińskie zawdzięcza swoje granice ludziom, których obecnie kijowski polityczny establishment potępia. Warto przytoczyć z tekstu gospodarza Kremla następujący cytat: „Bolszewicy traktowali naród rosyjski jako niewyczerpany surowiec do eksperymentów społecznych. Oni marzyli o światowej rewolucji, która – ich zdaniem – całkowicie zlikwiduje państwa narodowe. Dlatego arbitralnie wytyczyli granice, szczodrze rozdawali terytorialne »prezenty«. I ostatecznie to, czym się kierowali krojąc kraj, nie ma żadnego znaczenia. Można spierać się o szczegóły, tło i logikę tych czy innych decyzji. Ale jedno jest pewne: Rosja została faktycznie okradziona”.
To jest bardzo znamienne, że Putin chcąc delegitymizować granice państwa ukraińskiego, pozuje na rosyjskiego patriotę, który występuje przeciw sowieckiemu multi-kulti, czyli inżynierii społecznej pod hasłem „przyjaźni narodów”, będącej w opinii gospodarza Kremla zaprzeczeniem tego, co autentycznie miałoby łączyć Rosjan, Białorusinów i Ukraińców. Swoją drogą przypomina się tu ukuty przez amerykańskiego historyka Terry’ego Martina termin „imperium akcji afirmatywnej”. Owo pojęcie naukowiec ten odniósł do Związku Sowieckiego z okresu „korienizacji”.
Tyle że smaczku całej sprawie dodaje to, iż samo określenie „akcja afirmatywna” pochodzi przecież z USA. Tym mianem określa się inicjatywy, które zostały podjęte w Ameryce w latach 60. XX stulecia. Chodzi o programy wyrównywania przez państwo szans czarnej ludności w edukacji i zawodowej karierze. Stosowanie rasowych parytetów miało przeciwdziałać wszelkiej dyskryminacji. Choć „akcja afirmatywna” była operacją państwową, to dziś – jeśli chodzi o jej aspekt ideologiczny – może się ona kojarzyć z aktywnością takich radykalnych organizacji, jak Black Lives Matter.
Jeśli zaś chodzi o prezydenta Rosji, to zdaje on sobie sprawę z tego, że od 2014 roku kijowskie elity polityczne kształtują ukraińską tożsamość narodową na pamięci o traumatycznych doświadczeniach z epoki sowieckiej – takich jak choćby Wielki Głód. Skoro zatem Putin chce dotrzeć ze swoim przekazem do Ukraińców, musi demonstrować antykomunizm oraz antysowietyzm.
Szkopuł w tym, że gospodarz Kremla w swoim tekście odnosi się do mieszkańców Ukrainy z pozycji wyższości. W gruncie rzeczy usiłuje im udowodnić, że są oni ubogimi krewnymi Rosjan, którym powinni dziękować za swój stan posiadania. To polityka odwracania kota ogonem, a nie szukanie porozumienia.
Ukraina jako sowiecka republika związkowa miała podmiotowość formalną, ale nie miała realnej. Władze Kraju Rad bardzo długo zakładały, że ZSRR będzie trwał na wieczność. Wszelkie dary od Moskwy dla Kijowa miały znaczenie głównie propagandowe. Politykę „korienizacji” trzeba zatem rozpatrywać również i w tym kontekście. Skądinąd „mądrość etapu” skłoniła w latach 30. Kreml do odstąpienia od tej „akcji afirmatywnej” i – w ramach walki z „nacjonalizmami” – podjęcia działań rusyfikacyjnych.
Rzecz jasna były oficer KGB na stanowisku prezydenta Rosji, wbrew pokutującemu w niektórych środowiskach w Polsce stereotypowi, nie jest komunistą. Natomiast pozując na rosyjskiego patriotę broni Związku Sowieckiego o tyle, o ile służy to dziś wybielaniu Rosji na arenie międzynarodowej. Niemniej nie da się zaprzeczyć, że to na Ukrainie zrzucono z cokołów pomniki Włodzimierza Lenina. Tymczasem w Moskwie mauzoleum wodza rewolucji bolszewickiej wciąż straszy.
– Filip Memches
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy