Kwaśnych nie pijemy! A kiedy powinniśmy honorowo za flaszkę jednak zapłacić?
piątek,
15 października 2021
Kiedy siedzimy w restauracji i sommelier przyniesie nam flaszkę zamówionego wina, otwiera ją i nalewa pierwej sobie, a potem nam kapkę do spróbowania. Wąchamy, próbujemy i… odsyłamy go z pełną butelką na zaplecze. Czy musimy za nią zapłacić? W zasadzie nie, bo przyniesione wino nam nie zasmakowało, choć nie miało żadnych wad. Trzeba jednak być czujnym…
Otwierając flaszkę i on, i my musimy sprawdzić, czy wino nie jest zepsute. W 99 procentach przypadków sprowadza się to do oceny, czy wino nie jest korkowe, czyli czy użyta zatyczka nie spowodowała wady odznaczającej się tym, że wino ma zapach mokrego, piwnicznego kartonu. Taką butelkę kelner czy sommelier musi od razu wymienić, a potem powinien odesłać dostawcy – takie są reguły.
Zdarzają się jednak sytuacje znacznie trudniejsze, związane bądź z naszymi przyzwyczajeniami, bądź też z niejasnymi oznaczeniami na etykietach. Jeśli np. zamawiamy pinot blanc czy sylvanera lub rieslinga z Alzacji – i znamy nieco tamtejsze wina – to spodziewamy się, iż mimo określeń (lub ich braku) na etykiecie, takie wina nie będą nigdy do końca wytrawne, często w innych krajach zyskałyby nawet miano półwytrawnych. Takie rzeczy trzeba wiedzieć, bo choć Alzacja znajduje się we Francji, to winiarskie tradycje ma wybitnie niemieckie (kulinarne też). Jednak takiego wymogu prawnego co do określania poziomu cukru nie ma, więc jakiś producent, którego nie znamy (choć znamy styl win alzackich) może faktycznie zrobić wino wytrawne, całkowicie pozbawione cukru resztkowego. I wtedy konfuzja gotowa. Otwieramy flaszkę, moczymy usta i… nie chcemy takiego wina. Po prostu nam nie smakuje, jeśli nie wykręca gęby, a już na pewno nie tego oczekiwaliśmy.