Na takie książki i filmy rzadko wpada się mimochodem, z przypadku. Zazwyczaj ktoś je nam poleca i przeważnie z bardzo różnych powodów. Jednemu podoba się język czy narracja, innemu przedstawiony klimat lub zwroty akcji. Tych ostatnich w powieści „Tortilla Flat” Johna Steinbecka nie ma, ale klimat jest. I świetna narracja. W dodatku – na szczęście – nie dotyczy to kryzysu związanego z obecną pandemią.
Zrazu miałem wrażenie, że tylko autor wie, o co się rozchodzi w jego książce z 1935 roku. Narracja toczy się nieśpiesznie, leniwie, niemal mozolnie i ciągle łapałem się na tym, że
odwracam kolejną stronę w nadziei, że kiedyś nareszcie zacznie się coś dziać, a ciągle miałem wrażenie, że czytam właściwie jakiś wstęp do mającej się rozpocząć już za moment właściwej akcji. I w tym nastroju dojechałem do końca.
Dopiero pod koniec lektury zdałem sobie sprawę, że żadnej innej akcji tu nie będzie, że to już wszystko, ostatni gasi światło, zamykamy. I że jest to utwór o życiu nijakim, przeciekającym przez palce grupce bezrobotnych biedaków, pijących na umór bezimienne wina, snujących się po tylko sobie znanych slumsowych przedmieściach małego wówczas rybackiego Monterey w Kalifornii. O czasach kryzysu, wyzysku, straszliwego bezrobocia, prywatnych policji wynajmowanych przez właścicieli plantacji do rozbijania grup przybywających z całych Stanów Zjednoczonych, obdartych najemników, chcących zarobić na chleb.