Publicyści i prawnicy wyrażą obawy przed klinczem w polskim wymiarze sprawiedliwości, do jakiego mogłoby dojść, gdyby któreś ze środowisk sędziowskich zaczęło kwestionować prawomocność wyboru innych sędziów, a zatem i ferowanych przez nich wyroków. To perspektywa niepokojąca – czym jest jednak wobec widoków na posiadanie kilku alternatywnych map stolicy, a wkrótce potem i innych miast?
Okazja do deregulacji systemu nazewnictwa miejskiego nasunie się całkiem niedługo: już 18 listopada Rada Warszawy po raz kolejny pochylić się ma nad petycją o zmianę nazwy Ronda Romana Dmowskiego na Rondo Praw Kobiet. Argumenty za odrzuceniem dotychczasowego eponima są od lat te same: faszyzm, antysemityzm, rasizm, pisanie kiepskich powieści, w dodatku pod pseudonimem (z tym ostatnim zarzutem doprawdy trudno się nie zgodzić, wziąwszy do ręki prozę „Kazimierza Wybranowskiego”). Petycja radnych w sprawie zmiany nazwy (nr 13/2021) wpłynęła wprawdzie do Rady już w marcu br., ale władze w swojej mądrości wyznaczyły
termin jej rozpatrzenia dopiero w tydzień po niespokojnych, jak się można spodziewać, obchodach Święta Niepodległości.
Biorąc pod uwagę skład Rady Warszawy, wydaje się wysoce prawdopodobne, że tym razem rondo na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich może zostać przemianowane. A potem? Wiadomo, jak to jest z dynamiką rewolucji i defensywą obrońców ancien regime’u. Od Bastylii do koniczka, czy może od rzemyczka do gilotyny, w każdym razie – wczorajszy sukces dziś jawi się jako bezczynność na laurach, horyzont zmian wyznaczać należy własną piersią. I tabliczką.
Dziwiłbym się, gdyby środowiska opiniotwórcze nie wykorzystały rewolucyjnego impulsu, jakim byłoby wymazanie „Ronda Romana Dmowskiego” z indeksu ulic i placów miejskich, do rewolucyjnej rewizji dotychczasowej toponimii i fizjografii Warszawy. Zanieczyszczonej, co tu kryć, całymi pokładami militaryzmu, klerykalizmu, patriarchalizmu, heteronormatywizmu i karniworyzmu, czyli upodobania do potraw mięsnych.