– Łatwo ci mówić – komentuje moje znieświeżenie, niezadowolenie i tak naprawdę obawy młoda dziennikarka – bo ty zawsze byłaś zwolenniczką obecności Polski w UE, nawet zadawałaś nam na zajęciach (z warsztatu dziennikarskiego na UW – przyp.aut.) teksty na ten temat. A teraz nie chcesz zobaczyć, co się dzieje, że to nie jest ta sama Unia.
Ależ chcę zobaczyć i nie tylko chcę, ale widzę: że UE ma kłopoty z własną tożsamością, że nie radzi sobie z biurokracją i z demokracją, że nie rozumie, czym był totalitarny komunizm, że zdarza się tam korupcja, jej struktury są chore, że boi się konserwatywnych czy prawicowych rozwiązań, i tak dalej. Ale to nie są powody, żebym uważała, że można rezygnować z członkostwa – czy choćby rozważać taką opcję!
Zbyt dobrze pamiętam, o co nam chodziło wtedy, kiedy marzyliśmy o wolnej Europie, podróżach bez granic, paszportach w domu, zagranicznych studiach i realizacji zawodowej w innym kraju. Ale sprawa przynależności do Unii Europejskiej oznaczała przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Bezpieczeństwa, przejrzystości i jawności życia publicznego, czego nasze pokolenie nie zaznało nigdy, być może nawet wyolbrzymione w owym czasie, ale jaką wielką dające nadzieję.
Sprawa przynależności do UE dawała poczucie ulgi, że po tylu latach odrywamy się od Związku Radzieckiego (cóż, że nie istnieje formalnie, skoro struktury ideowe mają się nieźle). Dawała poczucie przynależności do normalnego świata, z którym dodatkowo zadzierzgnęliśmy liczne więzy w latach 80. XX wieku, zbudowani jego solidarnością z nami, chęcią pomocy i współpracy.
Było dla mnie oczywiste, że potrzebny jest do tego nasz wielki, nie dający się nawet opisać, wysiłek, nie tylko negocjacyjny, bo to robił rząd, jakikolwiek był, a wydawało się, że każdemu na tym zależy. Ale były też zadania dla zwykłych ludzi: należało dobrze poznać zasady, na jakich UE się opiera i jakie przyświecały jej założycielom, zrozumieć je tak, aby pokazywać je innym. Należało zapoznać się z przepisami prawnymi i próbować zobaczyć nową rzeczywistość w ich świetle. Zrozumieć chrześcijańskie korzenie unijnych zasad i zobaczyć, do czego i nas – mnie – zobowiązują. Uczyć się przekładać to wszystko na życie codzienne. Na decyzje zawodowe. Na wybory polityczne.
Nieodrobione zadanie
Bo stawka była i jest wielka. Sąsiadów zawsze będziemy mieli, nasze miejsce na mapie nie ulegnie zmianie. Powtórzę za Janem Marią Rokitą: „opłaca się mieć względnie silny bufor instytucji wspólnotowych, które choćby od czasu do czasu mogą się przydać dla ochrony polskich interesów. Choćby w takich kluczowych dla nas materiach, w których przydawały się już w przeszłości – jak geopolityczne bezpieczeństwo, polityka wschodnia, czy unijny jednolity rynek, gdzie Bruksela z racji swych zasad zawsze stoi znacznie bliżej naszych racji, aniżeli racji naszych silniejszych aliantów. To w końcu klasyka dobrej taktyki politycznej, zalecanej choćby przez Makiawela: bronić się rękami i nogami przed tym, aby z nawet najbardziej przyjaznym, ale silniejszym aliantem, nie musieć zostawać kompletnie sam na sam” (za „Teologią Polityczną Codziennie”).
Ta praca, o której piszę, nie została wykonana – mamy wprawdzie wielu europosłów, ale gdzie widać ich wysiłki na rzecz Unii, jakiej pragniemy? Nie jest trudno biadać nad upadkiem cywilizacji, znacznie trudniej jest pracować, aby ten upadek powstrzymać. I w ten sposób dawać świadectwo zarówno swojego przywiązania do Polski, jak i do chrześcijańskich zasad.