Czy Niemcy przepędzą z Polski demony „faszyzmu”?
piątek,
21 stycznia 2022
Berlin nie chce już rozlewu krwi. Wystarczy mu, że będzie rozbrajać społeczeństwa europejskie mirażem wspólnoty, której członkom nie zabraknie ani bezpieczeństwa, ani dostatku.
Kiedy słyszę lub czytam, że jakiś uczestnik polskiej debaty politycznej – czy to pojedynczy człowiek czy to środowisko – reprezentuje opcję niemiecką, przyjmuję taki zarzut z rezerwą. Wiadomo, że w Polsce sprzyjanie jej odwiecznym wrogom uchodzi za grzech bardzo ciężki.
I nie ma znaczenia, że dziś państwo niemieckie to formalnie sojusznik Rzeczypospolitej. Przynależność obu podmiotów do NATO oraz Unii Europejskiej to za mało, żeby w mentalności Polaków zachodni sąsiad zadomowił się jako przyjaciel. Pozostaje przecież wiele spraw spornych – jak choćby uprzywilejowana pozycja Niemiec w UE, kwestia reparacji za katastrofę Polski w drugiej wojnie światowej, sytuacja mniejszości polskiej w Niemczech czy niemieckie decyzje korzystne dla Rosji (przede wszystkim inwestycje w oba Nord Streamy, a ostatnio – blokada przez Berlin dostaw broni z Wielkiej Brytanii na Ukrainę).
I tak obecnie w Polsce na przykład okrzyknięcie kogoś mianem niemieckiego agenta jest po prostu często rzuceniem epitetem, a nie użyciem tego określenia do opisu rzeczywistości. To czarny piar wymierzony w przeciwników politycznych. Ktoś, kto zostanie wyzwany od pachołków Niemiec lub Rosji, będzie miał przyprawioną gębę sprzedawczyka.
Tylko co zrobić z ludźmi, którzy naprawdę umizgują się do elit któregoś z tych krajów? A takie pytanie nasuwa się podczas lektury wywiadu przeprowadzonego przez Jacka Pawlickiego z niemieckim historykiem Peterem Oliverem Loewem dla „Newsweek Polska”. Jak słusznie zauważył na Twitterze pewien polski polityk, rozmowa ta jest ciekawa nie ze względu na to, jakie padają w niej odpowiedzi, lecz pytania.
Już na początku wywiadu Pawlicki stwierdza, że w dzisiejszych stosunkach Polski z Niemcami „dobre chęci widać tylko po stronie niemieckiej”. Potem jest już – ironicznie rzecz ujmując – coraz lepiej. Dziennikarz polskiego tygodnika oznajmia, że rządząca Polską prawica „wykorzystuje antyniemieckie stereotypy funkcjonujące od XIX wieku”. Następnie wyraża zdumienie… cierpliwością niemieckich polityków, którzy – jego zdaniem – znoszą afronty czynione im przez ich polskich partnerów. Wreszcie mówi, że establishment niemiecki mógłby się wykazać większą asertywnością wobec obozu władzy w Polsce. A Loew fragmentami przyznaje mu rację.
Wrażenie, jakie pozostawia ta rozmowa, jest niesamowite: oto polski dziennikarz dyskutuje z niemieckim intelektualistą w taki sposób, jakby usilnie starał się być adwokatem niemieckiej klasy politycznej. Podkreślam, chodzi wyłącznie o wrażenie, bo przecież nie wiem, jaka Pawlickiemu przyświecała intencja.
W tym miejscu muszę wyznać, że nie zgadzam się z – krążącą w serwisach społecznościowych – opinią, iż „Newsweek Polska” to polskojęzyczne medium niemieckie (skądinąd jego wydawca Ringier Axel Springer Polska to w połowie kapitał szwajcarski). Uważam ją za obraźliwą. Tymczasem niestety wywiad Pawlickiego z Loewem – choćby i wbrew zamiarom dziennikarza – tylko dostarcza argumentów osobom postponującym tygodnik pod redakcją Tomasza Lisa jako polskojęzyczne medium na usługach Niemców. Po tym materiale obrona tego czasopisma staje się trudna.
Rzecz w tym, że w lewicowo-liberalnych kręgach w Polsce państwo niemieckie jest postrzegane jako przyjazne mocarstwo. I nie powinno to dziwić.
Po klęsce III Rzeszy Niemcy wykonali bardzo istotny politycznie gest – nałożyli na siebie wory pokutne i postanowili odciąć się od przeszłości. Ta postawa zresztą ewoluowała. Dochodziło do rozmaitych zwrotów akcji: na przykład raz organizacje tak zwanych wypędzonych były poza głównym nurtem polityki niemieckiej, innym razem ich stanowisko w niemieckiej debacie publicznej ważyło sporo.
Niemniej od lat 60. XX wieku da się zauważyć pewien trend – państwo niemieckie aspiruje do tego, żeby być głównym nauczycielem moralności w Europie. Elity niemieckie potępiają (przynajmniej oficjalnie) swój rodzimy nacjonalizm – ale również po to, żeby inne narody europejskie uznały Niemców za wzór i poszukały trupów we własnych szafach.
Nie są zatem niespodzianką połajanki niemieckich polityków pod adresem tych państw europejskich, które są przez nich oskarżane o łamanie standardów demokracji i praworządności. Mają się bowiem oni za sędziów ferujących wyroki dotyczące tego, co w Europie jest dobre, a co złe.
Warto przy okazji przypomnieć, że obecna minister stanu w Urzędzie Kanclerza Federalnego, odpowiedzialna za kulturę i media, Claudia Roth, w roku 2005 przybyła do Warszawy na Paradę Równości. Ową wizytę można interpretować jako akt reedukacji podjęty przez światłą polityk z centrum (ówczesną przewodniczącą Zielonych) wobec „homofobów” z prowincji.
W Polsce nie brakuje ludzi, którym Niemcy jako państwo reedukujące „ciemnogród” imponują. Nie dość, że jest ono gospodarczym liderem Starego Kontynentu, to jeszcze hołduje wartościom, które są bliskie nadwiślańskim salonowym progresistom. Tych zaś obrzydzeniem napawają konserwatywno-ludowe i tradycyjnie katolickie klimaty. Natomiast z atencją podchodzą oni do dziedzictwa europejskiego liberalizmu, na które składają się między innymi rozmaite projekty emancypacyjne czy idea laickości państwa.
Wiadomo, że Niemcy jako ekonomiczna potęga cieszą się w świecie prestiżem. W Polsce zaś nie brakuje ludzi upatrujących w nich także atrakcyjnego opiekuna i wiążących z nimi nadzieje na to, że przepracowawszy krytycznie własną historię odegrają rolę moralnego żandarma, który przepędzi demony „faszyzmu” z Europy.