Nie znajdziemy jego nazwiska w Encyklopedii Warszawy, choć był radnym stolicy. Nie ma go w sześciotomowej Encyklopedii PWN z 1997 roku, choć pięknie zasłużył się Polsce. Szmul „Artur” Zygielbojm nigdy nie miał szczęścia do miejsca w naszej pamięci i nie ma go nadal. Niedawno powstał film na jego temat, ale reżyser obraził się na władze. I nad filmem zapadła cisza, a mógłby zrobić tyle dobrego.
O Zygielbojmie nigdy w powojennej historii nie było głośno, bo miał on tego pecha, że był członkiem emigracyjnej, londyńskiej Rady Narodowej RP, emigracyjnego Sejmu. A Londyn i rząd na uchodźstwie to przecież nie były tematy dobrze widziane, a do pewnego momentu były całkiem źle widziane. W dodatku Zygielbojm był przez całe życie, londyńskie także, socjalistą, działaczem żydowskiej partii Bund, która na pewno nie popierała komunistów, co dodatkowo stanowiło niekorzystną okoliczność w peerelowskiej rzeczywistości.
Do tego trzeba dołożyć skomplikowane stosunki PZPR ze środowiskami żydowskimi i jeszcze bardziej skomplikowane wewnątrz samej zdziesiątkowanej żydowskiej społeczności – i straumatyzowanej po Holokauście, a dodatkowo rozbitej politycznie. A jeszcze trzeba wiedzieć, że Bund był organizacją antysyjonistyczną, przeciwną powrotowi żydowskiej diaspory do Palestyny – co z kolei nie przyczyniało popularności jego członkom w nowym państwie Izrael.
Strasznie to wszystko było – i często nadal jest – skomplikowane, nie do rozwiązania w jednej prostej rozmowie czy jednym artykule. Czy pamięć o Szmulu „Arturze” Zygielbojmie stała się w jakimś stopniu ofiarą tego splotu komplikacji i bezwzględnych zwrotów w historii?
Milczeć nie mogę
Był to człowiek dobry, mądry, prawy i szlachetny. Teraz, w nowej po-komunistycznej rzeczywistości jest już wspominany w mediach, zwłaszcza 12 maja, kiedy przypada rocznica jego wstrząsającej samobójczej śmierci w 1943 roku i tragicznego przesłania, które zostawił. Pisał w nim:
„Milczeć nie mogę i żyć nie mogę, gdy giną resztki ludu żydowskiego w Polsce, którego reprezentantem jestem. Towarzysze moi w getcie warszawskim zginęli z bronią w ręku, w ostatnim porywie bohaterskim. Nie było mi dane zginąć tak jak oni, razem z nimi. Ale należę do nich, do ich grobów masowych. Przez śmierć swą pragnę wyrazić najgłębszy protest przeciwko bezczynności, z jaką świat się przypatruje i pozwala lud żydowski wytępić. Wiem, jak mało znaczy życie ludzkie, szczególnie dzisiaj. Ale skoro nie potrafiłem tego dokonać za życia, może śmiercią swą przyczynię się do wyrwania z obojętności tych, którzy mogą i powinni działać, by teraz jeszcze, w ostatniej bodaj chwili, uratować od niechybnej zagłady tę garstkę Żydów polskich, jaka jeszcze żyje.”
Urodził się w 1895 roku w Borowicy koło Krasnegostawu jako najstarszy z bardzo licznego – było ich dziesięcioro – rodzeństwa. Obaj dziadkowie byli rabinami, rodzice Szmula żyli biednie, ojciec próbował być nauczycielem, ale zmarł młodo i ciężar utrzymania rodziny spadł na dzielną, pracowitą mamę.
Panorama Krasnegostawu z 1942 roku. Fot. Wydawnictwo Prasowe Kraków-Warszawa/NAC
Rodzina mieszkała w Krasnymstawie i w Chełmie, gdzie – jak opowiadał mi na początku XXI wieku najmłodszy z rodzeństwa, Reuven Zygielbaum (1913-2005) – bieda była tak straszna, że mama wynajmowała pół łóżka, żeby choć tak dorobić, a w piątkowy wieczór zamiast śledzia na świąteczną kolację była solanka ze śledziowej beczki, w której dzieci moczyły kawałki chały, by uzyskać śledziowy smak.
Pierwszy raz Reuven najadł się do syta w Warszawie, dokąd przyjechał do Szmula w 1927 roku. Szmul zaprosił go do restauracji i podjął przy stoliku z białym obrusem. I w Warszawie już został, angażując się podobnie jak straszy brat, idol i autorytet, w organizację, ale całkowicie inaczej – w kulturze, w teatrzykach, w klubach dramatycznych. Do końca życia – a wrócił do Polski dopiero na ostatnie lata życia – Reuven deklamował całymi fragmentami poezję polską i żydowską, i był w tym niezrównany.
Najważniejszy, i jedyny w gruncie rzeczy, poważny biograf Szmula Zygielbojma ps. Artur reportażysta Aleksander Rowiński (1931-2021) zanotował w swojej znakomitej książce „Zygielbojma śmierć i życie” (Warszawa, 2004) opowieść innego jeszcze brata, Fajwla o tym, jak młodziutki Szmul dwa razy uratował, dzięki swej odwadze i rozwadze, nie tylko całą rodzinę, ale i dużą wspólnotę z okolic Krasnegostawu: otóż uciekała ona przed pożarem, a był to początek wojny (1914), kiedy w okolicy trwała bitwa między Rosjanami i Austriakami. Szalał ogien, nie było wody, panika rosła. Szmul chwycił dwa wiadra i pobiegł do rzeki po wodę, nie zważając na histeryczne okrzyki, że woda jest zatruta – próbował wyjaśniać, że woda w wartkiej rzece nie może być zatruta, bo rzeka płynie! Sprzeciwił się wszystkim, pokazał, że napije się tej wody – i udowodni, że woda jest czysta i zdrowa. Wkrótce potem przeprowadził całą wspólnotę przez most, o którym wystraszeni ludzie mówili, że jest zaminowany. Szmul wykazał, że Kozacy nie mogli zaminować mostu, bo strzelają jeszcze w miasteczku i na potwierdzenie swoich argumentów przeszedł po moście w tę i z powrotem.
Przytaczam te przykłady nie dla ich barwności, ale jako wstęp do przypomnienia innej brawurowej – ale głęboko przemyślanej – akcji bardzo już dorosłego Szmula „Artura”, który w 1939 roku próbował przekonywać żydowską wspólnotę stolicy, aby nie szła do getta, aby nie dała się zamknąć. Tym razem, niestety, bezskutecznie.
Ale zacznijmy od września '39: Artur wraca z Łodzi do Warszawy, dodaje ludziom otuchy, ratuje rannych i zgłasza się do prezydenta Stefana Starzyńskiego, aby wpisał go na listę dwunastu zakładników, których żądali Niemcy – wpisał go zamiast koleżanki z organizacji, Estery Iwińskiej, bo Starzyński nie zgadzał się, aby zakładnikami były kobiety.
Artur jest członkiem Rady Żydowskiej (Judenratu), ustanowionej na mocy niemieckiego zarządzenia już w połowie października 1939 – próbuje namówić jej członków, aby przeciwstawić się pierwszym rozkazom Niemców, którzy bez uprzedzenia zażądali zgromadzenia w jednym miejscu wszystkich członków rady i ich zastępców. Potem Zygielbojm namawia członków rady, aby przeciwstawić się rozkazowi pójścia do getta. Potem przemawia do dziesięciu tysięcy zebranych przed budynkiem Gminy Żydowskiej i apeluje, aby nie szli do getta.
A potem złożył mandat. Powiedział: „Widocznie byłem za słaby, żeby was przekonać, iż nie wolno nam tego robić. Nie czuję w sobie dość siły moralnej, aby wziąć udział w tej sprawie. Czuję, że nie miałbym prawa dalej żyć, jeśli getto będzie wprowadzone, a ja nadal będę członkiem Judenratu. Przeto składam swój mandat. Zdaję sobie sprawę, że o mojej rezygnacji przewodniczący będzie musiał zameldować w gestapo. Liczę się z konsekwencjami, które będą dotyczyły mnie osobiście. Nie mogę jednak inaczej postąpić” (cytuję za Aleksandrem Rowińskim, któremu udało się zdobyć, nieosiągalną w polskich bibliotekach, książkę „Zygielbojm Book” napisaną przez samego Artura Szmula w 1941 roku w USA, a wydaną w Wielkiej Brytanii w 1947 roku).
Ja jestem polskim Żydem
Następnie ten odważny człowiek przedziera się z fałszywym paszportem przez Europę, wspierany przez belgijskich socjalistów, z wielkimi trudnościami – bo na holenderskiej granicy straż odmawia mu uznania wizy – dociera do Francji, do polskiego rządu. Po kapitulacji Paryża ratuje się ucieczką do Stanów Zjednoczonych, skąd w 1942 roku przyjeżdża do Londynu, do pracy w Radzie Narodowej RP. I do działania na rzecz ratowania Żydów mordowanych przez Niemców na oczach świata.
Wydaje broszury, wygłasza odczyty, domaga się spotkań z członkami brytyjskiego establishmentu. Utrzymuje stałe kontakty z członkami polskiego rządu i spotyka się z Janem Karskim, który właśnie przyjeżdża do Londynu. Kiedy powstanie w warszawskim getcie upada, idzie na spotkanie z Lidią i Adamem Ciołkoszami. To jego ostatni wieczór.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
O tej jego drodze, o rozpaczliwych próbach podejmowanych stale i wciąż, robi w 2000 roku mocny film „Śmierć Zygielbojma” polska dokumentalistka Dżamila Ankiewicz (1961-2016) , w którym śladami satrszego brata idzie – odnaleziony przez reżyserkę w RPA – Reuven. Rozmawia z Lidią Ciołkoszową, z Janem Karskim, z Markiem Edelmanem, ze starymi bundowcami w USA, odwiedza miejsce pochówku urny z prochami brata w Nowym Jorku. Rozbudzona tęsknota za Warszawą i Polską oraz serdecznośc napotykanych ludzi sprawiają, że w końcówce życia Reuven przyjmuje zaproszenie polskiego rządu i osiedla się w Warszawie, gdzie nieustannie spotyka się z młodzieżą, i opowiada o Arturze Szmulu Zygielbojmie i jego misji. I stale przypomina, podkreśla, że i on, i Artur, w odróżnieniu od wielu znajomych, także od własnych braci i sióstr, zawsze mówili „ja nie jestem Żydem z Polski, ja jestem polskim Żydem”.
Aleksander Rowiński do wielkiej trójki bohaterów warszawskiego getta zaliczał dr. Janusza Korczaka, Mordechaja Anielewicza – oraz właśnie Szmula Artura Zygielbojma, choć on akurat mieszkańcem getta był zaledwie przez kilka tygodni. Rowinski ubolewał też – i to czynnie, czyli że podejmował działania, aby nie narzekać – że z nich wszystkich tylko Zygielbojm nie jest opisywany, doceniany, upamiętniany. W końcu dziennikarz doprowadził do tego, że jakiś – trudny do znalezienia – skwerek został nazwany jego imieniem. Stało się to pod koniec lat 80. XX wieku, kiedy już można było bez obaw o „londyńskie powiązania” mówić głośno o Zygielbojmie i jego misji w rządzie na uchodźstwie. W 1997 roku doszedł do tego kamień pamiątkowy – pomnik w całkowicie niewyeksponowanym miejscu. I to jest w zasadzie wszystko.
Z odwróconą głową
Premiera fabularnego tym razem, filmu o Arturze Szmulu Zygielbojmie, w listopadzie 2021 roku dla zainteresowanych – a jest nas kilkoro – zapowiadała się bardzo ciekawie, choć mnie akurat niepokoił tytuł taki sam jak tytuł filmu dokumentalnego sprzed dwudziestu lat. Ale, niech tam.
Powiem od razu, że mnie się ten nowy film podobał i już widziałam oczami wyobraźni jego misję w świecie, edukacyjną rolę do spełnienia. Nie jestem krytykiem filmowym i nie będę się wdawać w analizy, czy jest za dużo dialogów i za mało akcji, czy odwrotnie, czy jest dynamiczny, czy może nieco statyczny. Zasadza się na dobrym i intrygującym pomyśle dziennikarskiego śledztwa, które prowadzi młody brytyjski reporter odkrywający krok po kroku, kim był tajemniczy, w pierwszej chwili, samobójca z 12 maja 1943 roku. Poznaje dzięki temu londyńskie życie Zygielbojma i motywy jego działania – a wtedy odkrywa prawdę o zagładzie żydowskiego życia w „nieangielskiej” części Europy.
Wszystko zapowiadało się nieźle i rozbudziło nawet moją nadzieję, że piękna postać Artura Szmula Zygielbojma wróci tym filmem do zbiorowej pamięci i zajmie w niej należne jej miejsce. Nie jest mu to jednak pisane.
Reżyser bowiem, niejaki Ryszard Brylski, postanowił – w dniu uroczystej premiery w Teatrze Narodowym – „zabłysnąć” premierowym przemówieniem skierowanym przeciwko, tak jest, rządowi, bo komuż by innemu. Zabłysnąć nie tyle może przed publicznością, ile przed swoim środowiskiem aktorsko-reżyserskim chyba, którego przedstawicielstwo zebrało się na widowni i histerycznie oklaskiwało jego elukubracje , zresztą odczytane z kartki, aby mówca niczego – co podkreślił – nie pomylił. Tego dziś wymaga od „prawdziwego artysty” poprawność polityczna, nic to, że okazywana w stadzie, w owczym pędzie, niekiedy zapewne bezmyślnie, niekiedy ze strachu, aby nie wypaść z szeregu, czy dla innych jeszcze emocji. Ale gdzie są te emocje, kiedy twórcy aplikują o dotacje, o granty czy inne fundusze na realizacje swoich dzieł? Zrobić film i wsadzić mu od razu nóż w plecy? Taki akt „dzieciobójstwa”?
Żal filmu, a jeszcze bardziej żal kolejnej zmarnowanej szansy na powrót Zygielbojma. Zwłaszcza teraz, kiedy z Ukrainy dobiega wołanie o pomoc, kiedy po raz kolejny świat odwraca się od wojny toczonej na jego oczach, kiedy nie nazywa po imieniu zbrodni ludobójstwa, bo ma ważniejsze cele. Krzyk Zygielbojma brzmi przecież nadal.
Zdjęcie główne: Wystawę „Szmul Zygielbojm. Milczeć nie mogę i żyć nie mogę” otwarto w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie, 10 maja 2018 roku, w przeddzień 75. rocznicy samobójczej śmierci Zygielbojma. Fot. PAP/Paweł Supernak