Zjawisko jest znane od co najmniej dekady i spędza sen z powiek właścicielom mediów. Badacze ukuli określenie „news avoidance”, czyli właśnie „unikanie newsów” i – jak to badacze – badają, starając się zrozumieć, co się dzieje. W ostatnim raporcie Instytutu Reutersa poświęcono temu problemowi dużo miejsca. Okazuje się, że na świecie aż 38% pytanych odpowiada, że aktywnie unika newsów. To jest wzrost z niespełna 30% przed pięciu laty. Jak sprawy pójdą w tym tempie, to za następną dekadę swoje „nie” newsom powie połowa ludzkości. Chyba, że coś się zmieni. Pytanie – co?
Niedawno liberalna amerykańska dziennikarka opublikowała w „The Washington Post” tekst, w którym przyznała się do „wstydliwej prawdy”, czyli do tego, że przestała czytać gazety i oglądać programy informacyjne. Ba! Ponieważ newsy ją denerwowały i czuła się po ich lekturze jak wyżęta i nie była w stanie sama napisać niczego oryginalnego, więc poszła – jak przystało na prawdziwą Amerykankę – do psychoterapeutki. A ta poradziła jej – proszę usiąść: żeby przestała konsumować newsy.
Terapeutka uznała, że codzienne zanurzenie w czymś, co teraz nosi uczoną nazwę Infosfery (a dziennikarka nie brała jeńców i w jej codziennym porannym menu znajdowały się i „New York Times” i „Washington Post” i „Wall Street Journal”, wyciszone CNN było na stałe włączone w biurze, a informacyjnego radia NPR słuchała pod prysznicem…), odbijało się negatywnie na jej zdrowiu psychicznym i jedyną radą było przerwać dopływ toksycznej substancji.
Kiedy to przeczytałem, zacząłem zastanawiać się nad sobą. Od jak długiego czasu czytam jedynie nagłówki, żeby się z grubsza zorientować w tym, co jest przedmiotem debaty publicznej, ale nie wgłębiam się w treść tekstów, jeżeli nie muszę? Od dawna. Chyba sam stałem się dla siebie terapeutą. A przecież zajmuję się informacją zawodowo.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Zaczynałem jako amator, jeszcze w czasach PRL, gdy doznawałem perwersyjnej przyjemności obcowania z „Trybuną Ludu” i innymi partyjnymi gazetami, starając się z nich wyczytać, co się wydarzy i kiedy wreszcie System upadnie. Poznałem też wtedy uczucie „wyżęcia”, o jakim napisała Amerykanka. Wiązało się ono z sytuacjami, gdy przekraczałem cienką granicę między czytaniem między wierszami, a czytaniem (lub słuchaniem) tego, co napisane (lub powiedziane). Gdy traktowałem papkę informacyjną serwowaną przez komunistyczne media serio i starałem się nią żywić jak normalnym jedzeniem, dostawałem czegoś w rodzaju „mózgowej niestrawności”.
Musiałem wtedy odczekać i wrócić do traktowania przekazu jako obiektu badania. Można powiedzieć, że po założeniu intelektualnej maski p-gaz i gumowych rękawic można było sobie dać radę nawet z peerelowskimi mediami, a nieśmiertelny początek każdego Wieczoru z Dziennikiem, który brzmiał: „Pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej towarzysz Edward Gierek” zamieniał się w prostą wiadomość – „wszystko po staremu”.
Kiedy w nagłówku pojawiał się premier, albo Biuro Polityczne, należało nadstawić ucha, bo od razu było wiadomo, że coś się dzieje. Wyposażony w taką wiedzę, którą rozwijałem i hartowałem, przetrwałem do końca peerelu.
Po roku 1989 rzuciłem się jak opętany na wszelkie newsy, jakie płynęły z mediów i stały się one dla mnie naturalnym środowiskiem. Czasem mnie denerwowały, raziły brakiem profesjonalizmu, stronniczością, selektywnością i wszelkimi grzechami, od jakich nie były wolne nasze media, ale cieszyłem się, że są i zanurzałem się w nich z radością: od „Życia” z kropką po urbanowe „Nie”, od „Polityki” po „Najwyższy Czas”, pluskałem się w słowie i tworzonych przez nie newsach.