Historia

Ściśle tajne. Jedyna prawdziwa gazeta w PRL

Konferencje prasowe, na których Jerzy Urban toczył boje z zagranicznymi dziennikarzami i które były retransmitowane wieczorem w TVP, oglądała cała Polska. Ludzie zachodzili w głowę, jakim cudem Urban jest tak świetnie przygotowany: sypie cytatami, nazwiskami, wie o każdym zdaniu, które gdzieś ktoś publicznie powiedział o Polsce. Tymczasem, źródłem owej imponującej wiedzy była właśnie „trzynastka” i stojąca za nią rzesza korespondentów PAP.

Zima roku 1987. Warszawskie osiedle Bródno, 4.00 nad ranem. Nocny autobus zabiera mnie w stronę placu Trzech Krzyży w centrum. Niemal godzina jazdy w zimnym jak nieboszczyk ikarusie, który musi jeszcze po drodze zrobić sobie dwudziestominutowy postój na Dworcu Wschodnim. Z placu Trzech Krzyży biegiem do wielkiego szarego gmaszyska Polskiej Agencji Prasowej PAP (dziś mieści się w nim Bank Gospodarstwa Krajowego).

Na przeciwko, w równie ponurym gmaszydle Komitetu Centralnego PZPR (dziś Centrum Bankowo-Finansowe) wszystkie okna ciemne. Dobra nasza, znaczy się towarzysze jeszcze śpią.

Portier daje mi klucz i równo o 5.00 rano na wielkiej sali Redakcji Zagranicznej rzucam się, uzbrojony w nożyczki, do przeglądania depesz zagranicznych agencji, które całą noc spływały z drukarek papierowymi wstęgami na podłogę. Brytyjski Reuters, amerykańska Associated Press, francuska AFP, niemiecka DPA, sowiecka TASS, chińska XINHUA.

Ważne depesze lecą na dwie kupki. Najpierw przyda się ta pierwsza, z najciekawszymi wydarzeniami międzynarodowymi z nocy. Zapuszczam „komputer”, tzn. długaśny kineskop z malutkim zielonym ekranikiem i migającym na nim kursorem słuchającym tylko poleceń w systemie DOS. Pisanie pięciu, sześciu wiadomości zajmuje około godziny. Czekają na nie tylko w Polskim Radiu, które przez całą noc klepało te same wiadomości z wieczora, a teraz będzie mogło podać te świeże ode mnie. Telewizja i gazety, to nie moje zmartwienie, oni zresztą też jeszcze śpią. Z „komputera” wiadomości lecą do radia czy to kablem teleksowym tudzież drogą radiową przez nadajnik z Zegrzu. Internet pojawi się dopiero za kilka lat.

6.00 rano. Teraz czas na drugą kupkę, po stokroć ważniejszą. Odłożyłem na niej wszystkie depesze dotyczące Polski. Masakra. Komuna drży w posadach. Towarzysze kombinują, czy da się znów wykiwać Lecha Wałęsę, a on stoi już na czele półlegalnej Krajowej Komisji Wykonawczej NSZZ „Solidarność”. Słowem, cały świat – i to już od lat – bacznie się przygląda Polsce. Ja mam z tego kilometry papieru.

W ruch idzie maszyna do pisania. Nie jakaś zwykła, ale amerykańska, elektryczna IBM-ka ze specjalną, kupowaną za ciężkie dewizy, dodatkową białą taśmą do korygowania błędów.

Wkręcam do maszyny pierwszą kartkę. Ma już gotowy nagłówek – Polska Agencja Prasowa, ŚCIŚLE TAJNE, numer egzemplarza (z wolnym miejscem do wpisania później), Wiadomości Poranne z Zagranicy, data (do wpisania) i numer kartki (do wpisania). Teraz wpisuję w ukośnikach swoje inicjały /kd/ i streszczam, co tam na świecie nawypisywali na temat naszego pięknego kraju.

Formalnie kartek powinny być tylko cztery. Ale przy takim zalewie „poloników” czasem wychodzi mi sześć, czasem osiem, a mój rekord to dwanaście.
Polskie Radio, sala dalekopisów. Fot. PAP/Zbigniew Wdowiński
Trzeba się śpieszyć. Od 7.00 są już na sali inni koledzy depeszowcy z Redakcji Zagranicznej, no i jest Darek, szef porannej zmiany, były korespondent w Moskwie. Darek do mojego pisania się nie wtrąca. Ale najpóźniej do 7.30 zespół „porannego” musi postawić butelkę i zagryzkę. Cyk, cyk, pusta butelka ląduje w szafie, żeby jej panie sprzątaczki nie znalazły. Darkowi wraca życie, a ja rzucam się do pisania ostatniej kartki – „generała”.

To na specjalne życzenie towarzysza I sekretarza KC Wojciecha Jaruzelskiego, który chce wiedzieć, co też tam o nas wypisują „radzieccy”. Korespondent PAP w Moskwie objeżdża więc w połowie nocy drukarnie największych gazet, bo do 7.00 rano na moim biurku MUSI wylądować przygotowany przez niego wyciąg z artykułów o Polsce.

O 7.40 wbiega na salę wicenaczelny Redakcji Zagranicznej, zabiera kartki, szybko czyta, po czym sekretarka biegnie do podziemi, gdzie na powielaczu drukowanych jest błyskawicznie 145 egzemplarzy mojej skromnej twórczości, każdy opatrzony wpisanym ręcznie numerem.

Punktualnie o 8.00 przybywa z sąsiedniego KC oficer, zabiera to do teczki, przykuwa ją sobie kajdankami do ręki i już go nie ma. Po kilkunastu minutach towarzysze z Biura Politycznego i Komitetu Centralnego zaczynają poranną kawę (albo herbatkę tudzież coś mocniejszego) od lektury owych „białych kartek”, czyli najtajniejszego z tajnych biuletynów PAP.

Cenzorzy chamstwa nie przepuszczali

Za to Stefanowi Kisielewskiemu zniszczyli 90 proc. tego, co chciał opublikować.

zobacz więcej
„Białe kartki” nie podlegały cenzurze, ale zdarzało się czasem, że nerwy puszczały wicenaczelnemu Redakcji Zagranicznej, który cały czerwony przylatywał po zczytaniu kartek i domagał się zaklejenia czegoś białym plasterkiem, bo na przepisywanie byłoby za późno. Pamiętam, raz kazał zamazać mi cytat z jakiejś angielskiej gazety, w której o Mieczysławie Rakowskim, wówczas premierze, napisano, że jest „farbowanym lisem”. Przecież to Anglicy tak piszą, kłóciłem się, niech się Rakowski dowie prawdy. – Ale po co ma się dowiadywać od nas – jęknął wicenaczelny i cytat musiałem zakleić. Inna tego typu interwencja dotyczyła generała, w którym znalazła się wzmianka z jakiejś sowieckiej gazety grzmiącej na alarm, że przez Solidarność w Polsce „brakuje papieru toaletowego”. Tak więc gen. Jaruzelski i inni towarzysze z KC ode mnie się tego nie dowiedzieli.

Do zespołu redagującego „Informacje Poranne z Zagranicy” trafiłem oczywiście ze względu na znajomość języków obcych. W drugiej połowie lat 80. XX wieku było nas w tym zespole czworo. Każde z nas pracowało przez tydzień, a kolejne trzy tygodnie pozostali.

„Trzynastka” dla Urbana

Zima roku 1988. Londyn, szósta rano. Pukanie do drzwi. – Krzysiek, wstawaj, gazety już są.

Jestem teraz na stażu w londyńskiej placówce PAP. Korespondent zdążył być już w kiosku po najważniejsze brytyjskie gazety. Rzucamy się na nie z nożyczkami i wybieramy tylko artykuły dotyczące Polski. A jest tego sporo, czasem na całe szpalty. Dzielimy się pracą i zasiadamy do „komputerów” z zielonymi ekranikami wielkości pocztówki. Każdy artykuł musi być przetłumaczony w całości, a tłumaczenia wysłane kablem dalekopisowym do Warszawy najpóźniej do jedenastej. Tam maszynistki przepiszą to na kartki A4.

Z tych kartek powstaje „trzynastka” – drugi ze ściśle tajnych biuletynów PAP, też pochłonięty niepamięcią dziejów. Jego nazwa wzięła się stąd, że musiał być gotowy punktualnie na godzinę trzynastą. Odbiorcy ci sami, co w przypadku „białych kartek”, czyli partyjna wierchuszka.
Konferencja prasowa rzecznika Rady Ministrów PRL Jerzego Urbana, rok 1985. Fot. PAP/Adam Urbanek
Ale główny czytelnik był jeden – ówczesny rzecznik prasowy rządu Jerzy Urban. Jego cotygodniowe konferencje prasowe, na których toczył boje z zagranicznymi dziennikarzami i które były retransmitowane wieczorem w TVP, oglądała praktycznie cała Polska. Ludzie często zachodzili w głowę, jakim cudem Urban jest do tych konferencji tak świetnie przygotowany, sypie cytatami, nazwiskami, wie o każdym zdaniu, które gdzieś ktoś publicznie powiedział o Polsce.

Tymczasem, źródłem owej imponującej wiedzy Urbana była właśnie „trzynastka” i stojąca za nią rzesza korespondentów PAP nękanych codziennym zrywaniem się bladym świtem do tłumaczenia artykułów o Polsce. Podejrzewam, że z wyjątkiem Urbana, inni towarzysze raczej nie byli w stanie przebrnąć przez setki stron „trzynastki”.

Informacja reglamentowana

Teraz trochę wyjaśnień, zwłaszcza dla młodszych czytelników. Wszyscy w sumie wiedzą, że w PRL była państwowa cenzura. Zajmował się tym Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Jego centrala mieściła się w Warszawie na ul. Mysiej, gdzie dziś ma swą siedzibę PAP. Cenzurze podlegały wszystkie artykuły prasowe, audycje radiowe i telewizyjne, książki, poezje, filmy, teksty piosenek, itp. Internetu jeszcze nie było, tak jak nie było telewizji satelitarnych i kablowych, nie mówiąc już o telefonach komórkowych, mediach społecznościowych, komunikatorach i innych cudach ery cyfrowej.

Jedynym oknem na świat – w sensie dostępu do niezależnej informacji – dla przeciętnego Polaka były audycje radiowe nadających po polsku rozgłośni Radia Wolna Europa i Głosu Ameryki. Te jednak w PRL-u zaciekle zagłuszano. Służyły do tego specjalne, produkowane w zakładach T-12 na warszawskim Żeraniu zagłuszarki, które rozlokowano w kilkudziesięciu miejscach na terenie całej Polski. Zagłuszarki nadawały na falach radiowych nieustanne rzężenie, a dodatkowo zagłuszanie prowadzono też z terenów ZSRR i Czechosłowacji. Zagłuszanie Wolnej Europy ustało dopiero 1 stycznia 1988 r.

Ludzie w euforii otwierali okna i wystawiali radioodbiorniki na parapety...

...a teraz potrafią dzwonić w trakcie transmisji mszy z krzykiem: „Czterdzieści lat słucham i czegoś takiego nie było”.

zobacz więcej
Pytanie brzmi oczywiście, czy rządzący PRL-em też byli skazani na czytanie ocenzurowanej prasy i słuchanie jazgotu zagłuszarek Wolnej Europy? No jasne, że nie. I tu pojawia się kwestia już znacznie mniej znana współczesnym Polakom niż istnienie cenzury w PRL, a mianowicie – reglamentacja informacji. W praktyce wyglądało to tak, że im ktoś stał wyżej w PRL-owskiej hierarchii władzy, tym większy miał dostęp do obiektywnej, nieocenzurowanej informacji. Zapewnianie tego dostępu było zadaniem PAP.

Skąd PRL-owska wierchuszka czerpała wiedzę o tym, co piszą o Polsce na świecie już wiemy. W PAP, a także w Polskim Radiu działały też specjalne piony nasłuchu Wolnej Europy, które zanim jeszcze jej audycje zostały zagłuszone, sporządzały transkrypty (tekstowe zapisy) tychże audycji. Z przeznaczeniem dla kierownictwa partii (w ok. stu egzemplarzach). Tu też, oczywiście, dominowały tematy polskie.

A reszta świata? Tu niekwestionowanym królem w systemie reglamentowania informacji był Biuletyn Specjalny PAP, powszechnie nazywana BS-em. Kto miał w PRL władzę, ten miał BS. Lub jak kto woli, kto miał BS, ten był kimś.

Cała prawda dla wybranych

Wiosna roku 1977, Białystok. Chodzę do III Liceum Ogólnokształcącego, któremu wówczas patronowała Komenda Wojewódzka Milicji Obywatelskiej. Znam tam starszego kolegę, świeżo upieczonego podoficera. Któregoś dnia, gdy jesteśmy w mieszkaniu sami, zasłania okno firankami i drżącymi rękami wyciąga z aktówki kilka kartek maszynopisu z czerwonym nagłówkiem „Biuletyn Specjalny”. – Masz, poczytaj sobie – szepcze. – Tylko na jutro musowo oddaj, bo mi łeb urwą jak zginie.

Boże, gdybym wtedy wiedział, że za kilka lat sam będę jednym z autorów tego biuletynu, to bym chyba z dumy pękł. A kolega podoficer pękłby z zazdrości. No, ale nie pękliśmy, zaś co do BS-u, to nie był to naturalnie jakiś polski wynalazek. Każda władza zawsze miała – i nadal ma – przecież jakieś swoje mniej lub bardziej tajne źródła informacji, meldunki wywiadów, podsłuchy i nasłuchy, raporty ambasad, analizy ekspertów, itd. W krajach komunistycznych, gdzie stworzono rozległe systemy reglamentowania informacji, też istniały odpowiedniki BS-ów, a ich pomysłodawcą była oczywiście sowiecka Rosja.
Otwarcie siedziby Polskiej Agencji Prasowej przy ul. Jugosłowiańskiej Brygady Pracy (dziś Foksal) we wrześniu 1945. Na uroczystość pofatygował się Bolesław Bierut . Fot. PAP/Jerzy Baranowski
Toteż właśnie w Moskwie, 10 marca 1944 roku, została stworzona Polska Agencja Prasowa (początkowo funkcjonowała pod nazwą „Polpress”), która na początku 1945 r. zaczęła wydawać „Biuletyn Informacyjny Krajowy” i „Zagraniczny Biuletyn Informacyjny”. Były to tzw. biuletyny jawne. Niemal do końca PRL-u ukazywały się one w dziesiątkach tematycznych mutacji (sportowej, rolniczej, gospodarczej, naukowej, technicznej, kulturalnej, politycznej, reportażowej, itd.), przy czym materiały w nich zamieszczane były napisane już tak prawomyślnie, żeby redakcje gazet i czasopism mogły je wykorzystywać bez potrzeby zgłaszania się do cenzury.

Również w Moskwie „Polpress” zaczął wydawać pod koniec 1944 r roku poufny „Biuletyn Wewnętrzny”. Po przeniesieniu „Polpress” – PAP najpierw do Lublina, a potem do Łodzi w 1945 r. „Biuletyn Wewnętrzny” przekształcił się w „Biuletyn Specjalny”. Jego organizacją zajął się Antoni Marianowicz, a właściwie Kazimierz Jerzy Berman (1923-2003), znany raczej jako poeta, prozaik, dramaturg, tłumacz i satyryk. Pierwszym kierownikiem BS-u został Adam Sakowicz, profesor anglistyki. W drugiej połowie lat 40. BS liczył około 30 kartek objętości i miał ok. dwustu abonentów. Pod koniec lat 50. BS podzielono na trzy niezależne części: „BS – Kraje Kapitalistyczne”, „BS – Kraje Socjalistyczne” oraz „Tygodniowy Biuletyn Specjalny” redagowany dla komitetów powiatowych PZPR. Na początku lat 60. BS ukazywał się już w ponad 1100 egzemplarzach jednorazowego nakładu.

Najpopularniejszy tygodnik Peerelu, czyli twierdza poczciwych cyników

Eile starał się lawirować, lecz w okresie bierutowszczyzny poszedł na zbyt daleko idące ustępstwa.

zobacz więcej
Odbiorcą BS-u był szeroko pojmowany PRL-owski aparat władzy. A więc aktyw partyjno-państwowy z Komitetu Centralnego PZPR, komitetów wojewódzkich i miejskich PZPR, wyżsi funkcjonariusze wojska, służby bezpieczeństwa i milicji, wybrana kadra ministerialna, władze niektórych uczelni i instytutów, ambasady w Warszawie i wyższej rangi polscy dyplomaci oraz kierownictwo głównych gazet, radia i telewizji.

W praktyce BS reglamentowano w sposób dosłowny – niektórzy dostawali wersje pełne, niektórzy pozbawione pewnych części, a im byli niżej w hierarchii, tym więcej tych części brakowało. Stąd na przykład komendant powiatowy MO dostawał tylko strzęp tego, co dostawał komendant wojewódzki, a ten i tak dostawał znacznie mniej niż komendant główny. Bywało też, że ów powiatowy komendant MO, tudzież jakiś powiatowy sekretarz PZPR, jeśli był „ludzkim paniskiem”, dawał po kilka kartek z BS-u do poczytania podwładnym (oczywiście „poufnie”, bo wicie, rozumicie towarzysze), żeby wiedzieli, iż dostęp do BS-u jest oznaką jego statusu w PRL-owskiej hierarchii.

Tylko, że to Polska i na warszawskim Bazarze Różyckiego latami stał sobie pan, u którego obok lewych dowodów osobistych czy świadectw maturalnych zawsze można było kupić świeżutki numer BS-u.

Ideą BS-u było to, aby rządzący PRL-em mieli dostęp do pełnych, nieocenzurowanych informacji o świecie z możliwie jak największej ilości źródeł – depesz zagranicznych agencji, wiodących zagranicznych gazet, periodyków i nawet niektórych książek, a do tego artykułów, reportaży i analiz nadsyłanych przez korespondentów zagranicznych PAP. W Redakcji Zagranicznej PAP codziennie przeglądano dosłownie tysiące stron drukowanych przez dalekopisy doniesień niemal wszystkich światowych agencji prasowych (włącznie z wietnamską, japońską, albańską, indyjską, itd.), a korespondenci PAP codziennie przysyłali łącznie nawet po kilkaset stron dodatkowych materiałów.
„Tam się pisało całą prawdę”– mówił o BS w jednym z wywiadów Ryszard Kapuściński. „To był najbardziej interesujący dziennik w Polsce, bo drukował wszystko” – potwierdzał inny słynny PAP-owiec, Krzysztof Mroziewicz. Tak rzeczywiście było, choć może nie do końca.

Pogoń za nyską

Pietą achillesową „Biuletynu Specjalnego” były inne „bratnie” kraje socjalistyczne. Więc po pierwsze i najważniejsze – Związek Radziecki, którego ambasada w Warszawie formalnie nigdy nie prenumerowała BS-u, ale zawsze jego codzienny egzemplarz leżał na biurku sowieckiego ambasadora. Trzeba było więc bardzo uważać, żeby jakimś materiałem w BS-ie nieopatrznie nie rozdrażnić „radzieckich”. Mirosław Ikonowicz, który przez jakiś czas kierował BS-em, wspominał, że nie raz i dwa trzeba było gonić za już rozwożącą BS po ambasadach nyską, by dosłownie w ostatniej sekundzie przerobić coś w całym nakładzie.

Do polskich ambasadorów, naszego MSZ, tudzież KC PZPR zgłaszali się też notorycznie oficjele z „bratnich” państw niezadowoleni z takiego czy innego artykułu w BS, który „stawiał ich w złym świetle”. Celowała w tym Rumunia Nicolae Ceausescu.

Polscy ambasadorowie, opieprzani przez miejscowe MSZ-ty, zajmowali się więc regularnie opieprzaniem działających wówczas zazwyczaj przy ambasadach, korespondentów PAP i pisaniem na nich donosów do centrali. Na szczęście szefowie Redakcji Zagranicznej PAP, na czele z Michałem Czarneckim (1931-2003), który kierował tą redakcją przez prawie dwadzieścia lat do roku 1993, byli na to uodpornieni. Red. Czarnecki wysyłał korespondentom kopie spływających doń donosów z instrukcją, żeby po zapoznaniu się z nimi „wyrzucać je przez okno”.
Kilkadziesiąt obustronnie zapisanych drobnym maszynowym tekstem kartek, bo tak wyglądał codziennie BS, to po 45 latach jego istnienia (zakończył żywot w 1991 r.) wręcz wagony papieru. Wszyscy, którzy mieli coś w PRL-u do powiedzenia, się nim zaczytywali, był symbolem politycznego statusu.


> Nawet Episkopat Polski, jak wspominał biskup Alojzy Orszulik, uznał BS za model godny do naśladowania i użył go jako wzoru do redagowania własnego biuletynu. Miał on początkowo nosić nazwę „Specjalny Biuletyn Informacyjny”, ale ostatecznie ukazał się po raz pierwszy we wrześniu 1968 r. pod nazwą „Pismo Okólne”. I jak pierwowzór, też z klauzulą „tylko do użytku wewnętrznego”.

Aż dziw bierze, że po BS-ie praktycznie nie pozostał żaden znaczący ślad. Stare numery biuletynu trafiły z PAP do archiwum Akt Nowych w Warszawie. U mnie cudem zachowały się cztery strony i to tylko dzięki mojemu synowi. Wyniesienie „białych kartek” poza redakcję groziłoby oczywiście kryminałem. Ale jak wiadomo, papier do pisania był wówczas towarem skrajnie deficytowym. Jeden z członków zespołu, który zapewne musiał naprędce przepisać cały egzemplarz, odłożył w redakcji pierwszą wersję biuletynu, żeby wykorzystać odwrotną czystą stronę do jakiegoś pisania, a potem zabrał to na wczasy do ośrodka PAP w Zegrzu. Tam trafiły one w rączki mojego malutkiego wtedy syna, który sobie na nich bazgrał farbkami i kredkami. Tak ocalały jako rodzinna pamiątka, a może nawet jako jedyne w ogóle zachowane fragmenty „białych kartek”.

Największe nazwiska

Warto pamiętać o biuletynie choćby i dlatego, że autorami niezliczonych i bardzo solidnych artykułów w BS-ie były największe nazwiska ówczesnego polskiego dziennikarstwa: Julian Stryjkowski, Marian Podkowiński, Władysław Kopaliński, Edmund Osmańczyk, Jalu Kurek, Leopold Unger, Leonid Teliga, Ryszard Wojna, Wojciech Giełżyński, Stanisław Głąbiński, Zygmunt Broniarek, Wiesław Górnicki, Marek Ostrowski, Mirosław Ikonowicz, Krzysztof Mroziewicz i bardzo wielu innych. A na samym szczycie Ryszard Kapuściński.
Krzysztof Mroziewicz (z lewej), Mirosław Ikonowicz (w środku) i Ryszard Kapuściński (z prawej) w warszawskim Klubie Księgarza w 2006 roku. Fot. PAP/Andrzej Rybczyński
Król polskiego reportażu trafił do PAP w 1957 r. gdy wyrzucono go z rozgromionego przez władze partyjne, niepokornego „Sztandaru Młodych”. Początkowo odpowiadał w BS-ie za materiały dotyczące Dalekiego Wschodu. A potem jeździł po całym świecie.

Mirosław Ikonowicz wspomina: „Kapuściński nie tylko szybko dostosował swój warsztat dziennikarski do wymogów agencji. Późniejszy twórca «Cesarza» stworzył zupełnie nowy styl zwięzłej (koszty ówczesnej łączności!) depeszy agencyjnej. Jego nadawane teleksami «newsy» zawierały nie tylko opis wydarzenia, ale pokazywały mechanizm, który do niego doprowadził i namalowany kilkoma słowami, jednym zdaniem, koloryt miejsca, z którego pisał.”

PAP dawał Kapuścińskiemu wolną rękę w planowaniu zagranicznych wojaży, a jego publikowane w BS-ie reportaże i analizy czytała namiętnie cała PRL-owska władza. Niektórzy wertowali BS tylko i wyłącznie dla tekstów „Kapusty”. W 1969 r. cykl jego afrykańskich reportaży z BS-u wydano nawet jako książkę.

Na stronie mu poświęconej – www.kapuscinski.info – znalazło się takie wspomnienie Kapuścińskiego: „«Gdyby cała Afryka» to zbiór moich esejów i artykułów pisanych dla «Biuletynu Specjalnego» w latach 1962-66. W tamtych czasach korespondent agencji prasowej miał pisać o wszystkim, selekcja następowała w centrali. Część materiałów szła do oficjalnej prasy, radia i telewizji, a część do «Biuletynu Specjalnego». Tam się pisało całą prawdę. Nieraz pytano mnie, jakie były wtedy moje stosunki z cenzurą. Odpowiadałem, że sam byłem własnym cenzorem. W latach «zimnej wojny» sytuacja międzynarodowa była napięta i byle pretekst, jakaś krytyka miejscowych władz czy miejscowych stosunków, równała się często wyrzuceniu korespondenta z danego kraju. Dlatego musiałem być bardzo ostrożny w tym, co piszę. Korespondencje, które szły w «Biuletynie Specjalnym», można było po pewnym czasie zebrać i wydać w książce. «Gdyby cała Afryka» została wydana w «Czytelniku» w czasie mojej nieobecności w Polsce. Była bardzo dobrze przyjęta. Była to właściwie pierwsza książka w naszej literaturze, będąca próbą spojrzenia na Afrykę nie jak na przygodę, nie jak na egzotykę, tylko jak na społeczeństwo, kulturę, religię, zwyczaje, systemy polityczne. Była to próba głębszej analizy i refleksji na temat afrykańskiej rzeczywistości.”

To jednak było coś

Częstochowa, do której nie wolno pielgrzymować i Matka Boża, królowa... Chin

Każdy kościół katolicki w Chinach jest „dyskretnie” obserwowany przez nieumundurowanych funkcjonariuszy bezpieki.

zobacz więcej
Grudzień roku 1990. Hongkong. Na lotniku Kai Tak wita mnie wyprostowany jak trzcina Mark Pinkstone, szef służby prasowej brytyjskich władz Hongkongu. Następnego dnia ukazuje się w dzienniku „The Hongkong Standard” moje zdjęcie. Jestem bowiem pierwszym polskim dziennikarzem oficjalnie wpuszczonym do tej brytyjskiej jeszcze kolonii po kilku dekadach „zimnej wojny” i obowiązywania cichej umowy, że dyplomatów i dziennikarzy (czytaj: szpiegów) z państw Układu Warszawskiego tu się nie wpuszcza. Ale teraz Polska jest na topie, Solidarność, Wałęsa, Okrągły Stół. Przez dziesięć dni wszystkie drzwi stoją dla mnie otworem. Szykuję serię reportaży i wywiadów z czołowymi politykami, celebrytami i magnatami biznesu (tycoons), w tym Hari Harilelą, właścicielem niemalże całego Kowloonu i Davidem Tangiem, właścicielem legendarnego China Club.

Po czym wracam do Pekinu, gdzie od roku jestem korespondentem PAP. Pierwszym po wojnie wysłanym na to stanowisko, który nie był członkiem PZPR. Do 1989 r. nominacje każdego korespondenta zagranicznego PAP zatwierdzała specjalna komisja w KC. Ale po upadku komuny ówczesny Prezes PAP Bogdan Jachacz, niegdyś kierownik Wydziału Propagandy KC, wezwał mnie do siebie i powiedział: „Nie ma już KC i nie muszę się nikogo pytać. Sam mogę pana wysłać na korespondenta do Pekinu, więc niech pan tam jedzie.” To pojechałem.

W biurze PAP w stolicy Chin zastałem pięć starych maszyn do pisania (w tym cztery z rosyjską czcionką) i wysłużony teleks czechosłowackiej marki Zbrojovka. I jeszcze na tym teleksie (zwanym też dalekopisem) cierpliwie wystukałem serię dziewięciu reportaży z Hongkongu. Na teleksie pisało się klawiszami jak na elektrycznej maszynie do pisania, z tą jednak różnicą, że teleks jak telegraf zamieniał tekst na taśmę perforowaną. Potem umieszczało się ją w prowadnicy i przez kilka godzin teleks głośno odstukiwał tekst z taśmy, żeby kablem telegraficznym trafił do Warszawy. Tam przepisywały go maszynistki i tak moje reportaże z Hongkongu, jako bodaj ostatnia taka seria, zdążyły jeszcze trafić na łamy kończącego żywot BS-u.

Ponad dekadę później, w waszyngtońskim National Press Club wystąpił Ryszard Kapuściński, który potem podpisywał swoje książki. Ustawiłem się grzecznie w kolejce po autograf, ale jakimś cudem „Kapusta” wypatrzył mnie w tłumie, zerwał się od stolika, biegnie do mnie i woła: „Panie Krzysztofie, no co pan wyprawia! Czytałem wszystkie pana teksty z Chin i Korei, a te pana reportaże z Hongkongu w BS-ie no, po prostu majstersztyk. Podziwiam, naprawdę podziwiam. BS to jednak było coś, sam pan wie.”

Aż wstyd mi się zrobiło, że tu taki wielki „Kapusta” do takiego szaraczka tak się zwraca i że po tylu latach pamięta te reportaże. No, ale może nie żartował? A przynajmniej, czego jestem pewien, nie w sprawie „Biuletynu Specjalnego”. Bo bez niego, tak jak bez Kapuścińskiego, historia polskiego dziennikarstwa, i w ogóle PRL-u, byłaby żenująco niedopowiedziana.

– Krzysztof Darewicz

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Rok 1981. Redakcja Zagraniczna Centralnej Agencji Fotograficznej (CAF). Fot. PAP/CAF/Witold Rozmysłowicz
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.