Każdy kościół katolicki w Chinach jest „dyskretnie” obserwowany przez nieumundurowanych funkcjonariuszy bezpieki.
zobacz więcej
Grudzień roku 1990. Hongkong. Na lotniku Kai Tak wita mnie wyprostowany jak trzcina Mark Pinkstone, szef służby prasowej brytyjskich władz Hongkongu. Następnego dnia ukazuje się w dzienniku „The Hongkong Standard” moje zdjęcie. Jestem bowiem pierwszym polskim dziennikarzem oficjalnie wpuszczonym do tej brytyjskiej jeszcze kolonii po kilku dekadach „zimnej wojny” i obowiązywania cichej umowy, że dyplomatów i dziennikarzy (czytaj: szpiegów) z państw Układu Warszawskiego tu się nie wpuszcza. Ale teraz Polska jest na topie, Solidarność, Wałęsa, Okrągły Stół. Przez dziesięć dni wszystkie drzwi stoją dla mnie otworem. Szykuję serię reportaży i wywiadów z czołowymi politykami, celebrytami i magnatami biznesu (tycoons), w tym Hari Harilelą, właścicielem niemalże całego Kowloonu i Davidem Tangiem, właścicielem legendarnego China Club.
Po czym wracam do Pekinu, gdzie od roku jestem korespondentem PAP. Pierwszym po wojnie wysłanym na to stanowisko, który nie był członkiem PZPR. Do 1989 r. nominacje każdego korespondenta zagranicznego PAP zatwierdzała specjalna komisja w KC. Ale po upadku komuny ówczesny Prezes PAP Bogdan Jachacz, niegdyś kierownik Wydziału Propagandy KC, wezwał mnie do siebie i powiedział: „Nie ma już KC i nie muszę się nikogo pytać. Sam mogę pana wysłać na korespondenta do Pekinu, więc niech pan tam jedzie.” To pojechałem.
W biurze PAP w stolicy Chin zastałem pięć starych maszyn do pisania (w tym cztery z rosyjską czcionką) i wysłużony teleks czechosłowackiej marki Zbrojovka. I jeszcze na tym teleksie (zwanym też dalekopisem) cierpliwie wystukałem serię dziewięciu reportaży z Hongkongu. Na teleksie pisało się klawiszami jak na elektrycznej maszynie do pisania, z tą jednak różnicą, że teleks jak telegraf zamieniał tekst na taśmę perforowaną. Potem umieszczało się ją w prowadnicy i przez kilka godzin teleks głośno odstukiwał tekst z taśmy, żeby kablem telegraficznym trafił do Warszawy. Tam przepisywały go maszynistki i tak moje reportaże z Hongkongu, jako bodaj ostatnia taka seria, zdążyły jeszcze trafić na łamy kończącego żywot BS-u.
Ponad dekadę później, w waszyngtońskim National Press Club wystąpił Ryszard Kapuściński, który potem podpisywał swoje książki. Ustawiłem się grzecznie w kolejce po autograf, ale jakimś cudem „Kapusta” wypatrzył mnie w tłumie, zerwał się od stolika, biegnie do mnie i woła: „Panie Krzysztofie, no co pan wyprawia! Czytałem wszystkie pana teksty z Chin i Korei, a te pana reportaże z Hongkongu w BS-ie no, po prostu majstersztyk. Podziwiam, naprawdę podziwiam. BS to jednak było coś, sam pan wie.”
Aż wstyd mi się zrobiło, że tu taki wielki „Kapusta” do takiego szaraczka tak się zwraca i że po tylu latach pamięta te reportaże. No, ale może nie żartował? A przynajmniej, czego jestem pewien, nie w sprawie „Biuletynu Specjalnego”. Bo bez niego, tak jak bez Kapuścińskiego, historia polskiego dziennikarstwa, i w ogóle PRL-u, byłaby żenująco niedopowiedziana.
– Krzysztof Darewicz
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy