To prezydent Kazachstanu Kasym-Żomart Tokajew podkreślił, że jego ojczyzna jest miejscem goszczącym wiele różnych religii, ale że nie wszyscy ich wyznawcy przybyli do Kazachstanu dobrowolnie, tak jak na przykład Polacy zesłani przez reżim stalinowski.
Bo nie da się ukryć, że katolicy w Kazachstanie w zdecydowanej większości są potomkami polskich zesłańców – z różnych lat ponurej przeszłości. Katolikami byli też Niemcy Nadwołżańscy, potomkowie Niemców sprowadzanych jeszcze przez carycę Katarzynę, a w czasach stalinowskich wysiedleni z Powołża i zesłani do Kazachstanu (ci jednak w większości po 1990 roku wyjechali do Niemiec).
Byłam jedną z pierwszych dziennikarek, które w ogólnopolskiej, już nie podziemnej prasie, pisały o Polakach z Kazachstanu – zarówno w „Tygodniku Gdańskim” (1989), jak i w Tygodniku „Solidarność” (1992) – i wyjaśniałam czytelnikom, skąd się tam wzięli Polacy. Że nie są to cywile zgubieni przez Armię Andersa, wywożeni z Kresów po sowieckiej agresji 17 września 1939 roku, ale są to nasi rodacy, którzy nigdy z Polski nie wyjeżdżali – bo to Polska od nich „odjechała”.
To mieszkańcy dawnych Kresów I Rzeczypospolitej, ziem, które po traktacie ryskim jako Żytomierszczyzna i Marchlewszczyzna, zostały przypisane sowieckiej ukraińskiej republice. Że w roku 1936 ta właśnie sowiecka władza z dnia na dzień, z godziny na godzinę wyrzuciła ich z ojcowizny i wysłała w tak daleki świat, w goły step, że nawet powstańcy sto lat wcześniej zsyłani przez cara o nim nie słyszeli; choć trzeba zaznaczyć, że przynajmniej niektórzy przeżyli, bo inni rodacy zostali wtedy w ramach Operacji Polskiej wymordowani.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Wcześniej, w parafii św. Tomasza na Warszawskim Ursynowie , zbierałam dary dla uczniów z polskich rodzin z Oziornego, Kellerowki (ta nazwa to właśnie ślad Niemców, zwanych tez Wolgadeutschen), Tainczy, Pierwojmajki, Kamyszenki i innych rozrzuconych po stepie wiosek i „posiołków” (a wszystko to szeroko pojęta okolica Karagandy, gdzie przez dziesiątki lat mieścił się zarząd Karłagu, największego w ZSRR łagru, którego ofiar nikt pewnie nie policzy).
Moim kontaktem i organizatorem tej pomocy była niezwykle zaangażowana i oddana sprawie nauczycielka języka polskiego Teresa Fudala, która jako jedna z pierwszych odpowiedziała na apel ówczesnych władz o polskich nauczycieli do Karagandy i okolic. Była znakomicie przygotowana do zupełnie niecodziennych zadań, jakie tam czekały, pełna pomysłów i zaangażowana religijnie, co od razu ułatwiało jej kontakty z ludźmi, którzy „od zawsze” wiedzieli, że Bóg jest wysoko, a Polska daleko. I że muszą radzić sobie sami, bo ktoś taki jak ksiądz Władysław Bukowiński przyjedzie raz na rok albo i rzadziej, o ile go znowu nie wsadzą do łagru.
Z Dworca Gdańskiego raz w tygodniu odjeżdżał wtedy pociąg z wagonami do Pietropawłowska albo i dalej, do Kokczetawy. Któregoś razu musieliśmy odnaleźć tam młodego księdza z diecezji gnieźnieńskiej, Tomasza Petę, aby dać mu na drogę „współpasażera” – figurę Pana Jezusa złożonego do Grobu czy Matki Bożej, jedna i druga jechały do wsi Oziornoje z księdzem, który tam pomagał w tworzącej się parafii. Stanowili ją głównie Polacy, potomkowie tamtych z 1936 roku, ale i staruszkowie pamietający jeszcze polskie modlitwy przywiezione z nieznanego już domu.