Felietony

Popyt na dzieciństwo. Wycieczka w przeszłość

Nie zwracaliśmy uwagi na to, że wokół było błoto i kurz, i nieustanna prowizorka, że zabawki były toporne, że kilkuminutowa kreskówka z psem Huckleberrym szła dwa razy w tygodniu, i jak ktoś się spóźnił, musiał czekać dwa dni na następną.

Zapotrzebowanie na dzieciństwo jest ogromne. Na otwarciu wystawy o zabawach, zabawkach i dzieciństwie w PRL („Trzepaki, Reksio, Atari”, kino „Światowid”, oddział Muzeum Krakowa w Nowej Hucie) tłum był taki, że pracownicy muzeum prosili tych z zaproszonych, którzy popełnili błąd i przybyli punktualnie, aby na razie przeszli się po okolicy i wrócili, jak się skończy część oficjalna. Miało to sporo sensu, bo jak przystało na Kraków, przemówienia trwały bite trzy kwadranse. Bo dzieciństwo, Panie, dzieciństwem, ale tradycja zobowiązuje i nikt nie może, Panie powiedzieć, że otwarcie nie było uroczyste. Było.

Następnego dnia wystawca uspokajał na swoim profilu fejsbukowym, że wystawa potrwa jeszcze rok i nie ma powodu, aby zwiedzać ją natychmiast, bo tłum spragnionych powrotu do dzieciństwa przypuścił szturm już z samego rana i trzeba było stać w kolejce. W kolejce! Jak za PRL-u. Mało tego! Nakład wydanej raptem niecałe dwa lata temu książki o dzieciństwie w PRL (Elżbieta Sitek-Wasiak, „Słodko-gorzko. Dzieciństwo w PRL”, Znak 2021) jest już wyczerpany.

Mamy też w kraju aż trzy muzea zabawek i zabawy, które nieustannie organizują wystawy: w Kielcach, Karpaczu i Krakowie (to ostatnie jest zresztą partnerem wystawy nowohuckiej). To chyba nieomylny (nomen-omen) znak, że za dzieciństwem tęsknimy i zapotrzebowanie na krótki choćby i ułomny pobyt w krainie dawnych zabaw i zabawek jest przemożne. A jeśli do tego można pokazać własnym dzieciom, że rodzice i dziadkowie też się kiedyś bawili, to jest to już dodatkowy bonus, który ma szansę połączyć pokolenia i skrócić dystans.

Być może to ogromne zapotrzebowanie na dzieciństwo wynika z poczucia jego ulotności. Ile w końcu trwa nasze prawdziwe dzieciństwo? Takie, które pamiętamy, więc zaczynające się gdy mamy mniej więcej sześć lat, i które kończy się nieuchronnie gdzieś w okolicach trzynastego roku życia, czasem później, czasem wcześniej.

Przechadzając się wzdłuż witryn tego największego sklepu z zabawkami, jaki otwarto na nowohuckiej wystawie mamy przemożną chętkę wrócić do tych kilku króciutkich lat, kiedy byliśmy na tyle świadomi, że mogliśmy o czymś decydować i robić pierwsze poważne błędy, ale jeszcze te błędy nie odciskały się na nas tak nieodwracalnie, jak w późniejszych czasach młodości. Do tych lat, gdy potrafiliśmy szaleć spontanicznie, bez wyrachowania i bez świadomości, że ktoś może powziąć o nas jakąś złą myśl.

Ale, ale, rzecz nie jest jednak aż tak prosta, a już całkiem nie beztroska: każdy, kto czytał opowiadania Niziurskiego wie, że dzieciństwo to poważna sprawa. Ba! Każdy, kto przeżył dzieciństwo wie o tym. Dzieci starsze spoglądają na dzieci młodsze z nieco protekcjonalną dozą wyższości: co wy możecie wiedzieć o trudnościach dzieciństwa?

Nasze dzieciństwo to dopiero było najeżone trudnościami! W końcu my mierzyliśmy się z… i tu pada określenie przybliżające rodzaj kłopotów, którymi obdarowywały nas warunki zewnętrzne ponad zwykłe prześladowania ze strony rodziców, szkoły i kolegów. Tak oglądane dzieciństwo z każdą dekadą staje się łatwiejsze, to chyba jasne. Im głębiej zaś sięgamy w historię, tym gorzej i trudniej.

Najłatwiejsze, ułatwione, wręcz przełatwione dzieciństwo mają dzieci obecne. To są dzieci dobrobytu. Nieco przyćmionego przez pandemię, ale jednak dobrobytu. Mają przecież wszystko. A nawet zbyt wiele. Przynajmniej według dzieci, które nieco dorosły. Tych, powiedzmy, sprzed dekady, czyli urodzonych już w czasach internetu, więc także rozpuszczonych przez nowoczesność, jak z pobłażliwością sądzą o nich dzieci jeszcze starsze - dzieci transformacji, czyli ofiary Balcerowicza, który – jak wiadomo – był postrachem nie tylko klasy robotniczej.

Cofając się w poszukiwaniu coraz trudniejszego dzieciństwa trafiamy następnie na pokłady dzieci okresu generała Jaruzelskiego, które zostały przecież niesłusznie pozbawione „Teleranka”, a potem na dzieci z dekady Gierka, które co prawda zasmakowały Coca i Pepsi Coli, ale miały w telewizorach tylko dwa programy.

Jeszcze bardziej poszkodowane były dzieci z czasów Gomułki, które nie dość, że miały zaledwie jeden program, to jeszcze w telewizorze czarno-białym i w dodatku u sąsiadów, którzy mogli przecież preferować oglądanie przemówień prowadzących ku socjalizmowi wodzów zamiast oglądania dobranocek. Mniej więcej w tym samym czasie dziennikarze wymyślili określenie „nasi milusińscy”, co ostatecznie wbija gwóźdź do trumny tych strasznych dla młodego pokolenia czasów.

Były też dzieci powojenne i wojenne, ale w ten sposób natrafiamy na czasy, w których chęć do żartów z „trudnego dzieciństwa” przechodzi. Dlatego zawróćmy. Celem naszych eksploracji jest PRL, ale nie ten w swoim najgorszym wydaniu, tylko ten nieco bardziej przyjazny dzieciom, jakoś tak od końca lat 50-tych.

Patrząc na zgromadzone na nowohuckiej wystawie eksponaty, na zabawki, przedmioty i zdjęcia, nabiera się przekonania, że świadomość trudności własnego dzieciństwa pojawia się w naszej świadomości niejako ex post. Tak jakbyśmy nasze mozolne dzieciństwo (skądinąd naprawdę przygniecione przez nudnych panów w garniturach, którzy przemawiali w nieskończoność budząc zniecierpliwienie dorosłych czekających na kolejny odcinek Klossa) starali się sobie wyobrazić jako jednocześnie i gorsze i lepsze niż było. Lepsze, bo to wszak dzieciństwo, które zawsze kojarzy się z beztroską, a gorsze, bo dobrze jest przybrać wobec nieco młodszych marsową minę i podnieść dumnie głowę, jak robi „stara, dobra szkoła”, aby im zasugerować, że te ich własne przeżycia to nic, bo nasze dzieciństwo to dopiero było wyjątkowe...

Jednocześnie czuje się na tej wystawie jakąś ogromną moc dzieciństwa. Moc pochłaniającą wszystkie problemy i przeciwności, unieważniającą biedę, niedostatek, sztywność oficjalnego życia, przaśność i siermiężność wokół. Na zdjęciach chłopaki pluskają się w rozlewisku na nowohuckiej budowie tuż obok pracującej koparki, grzeczne dziewczynki siedzą beztrosko na pojemnikach na śmieci, których zapachu możemy się tylko domyślać, mali budowniczowie przegradzają tamami rynsztok, aby obserwować jak spływają nim łódeczki zrobione z płatków kwiatów, zmęczone urwisy odpoczywają na krawężnikach z granitu zrzuconych nieporządnie przy budowie chodnika, banda dziesięciolatków o zuchowatych minach zabiera się za zdobywanie światów na dużej przerwie.
Gra w kapsle, Warszawa, rok 1973. Fot. PAP/Chris Niedenthal
Nie zwracają, a właściwie lepiej będzie powiedzieć: nie zwracaliśmy uwagi na to, że wokół było błoto i kurz i nieustanna prowizorka, że zabawki były toporne, a jeżeli któraś się zniszczyła, to długo mogliśmy czekać na następną, że festyny, gdzie było można zjeść cukrową watę były propagandowe, że do kina trzeba było stać w długiej kolejce, a kilkuminutowa kreskówka z psem Huckleberrym szła dwa razy w tygodniu, i jak ktoś się spóźnił, musiał czekać dwa dni na następną. Jakież to miało znaczenie?

Czuje się też napięcie między dorosłością, a dzieciństwem odchodzącym i bezpowrotnie utraconym. Na stojący pośrodku trzepak z obowiązkowym napisem porządkowym informującym, w jakich godzinach wolno go używać, wchodzą z rozanielonymi minami rodzice zapraszając swoje dzieci, które nota bene także mają własne doświadczenia z trzepakami, bo nie jest prawdą, że trzepak to relikt PRL-u, który zniknął wraz z powołaniem sejmu kontraktowego. 50-latki tłumią w sobie chęć przeskakania „chłopka”, czy pogrania w gumę, wysyłając do tych czynności młode pokolenie, a ja sam patrzyłem z zazdrością na kolekcję kapsli z flagami różnych krajów i przypominałem sobie emocje, jakie na podwórku wywoływały spory o to, kto będzie Szurkowskim, a kto Szozdą. Jakoś nikomu się nie spieszyło do tego, aby zostać rowerzystą radzieckim, lub reprezentować dumny naród Enerdów…

Jest na wystawie w kinie „Światowid” jedno zdjęcie, które pokazuje w dramatycznym skrócie napięcie między dzieciństwem a niedostatkiem, a jego dramatyzm polega na tym, że nie ma na nim dzieci, gdyż ich rolę grają świeży dorośli, którzy dzieciństwa zaznali niewiele. To pochodzące z roku 1959 ujęcie z wnętrza komisu, gdzie na pierwszym planie widać rozmieszczone w witrynie zachodnie modeliki samochodów, jachtów i przyczep, od których nieprzystępny luksus aż bije, a na dalszym planie, za szybą stoją chłopcy wpatrujący się w nie z mieszaniną zachłanności, zazdrości i nieśmiałości. Ci chłopcy nie są już dziećmi, mają może po 16, a może po 18 lat, może uczą się w szkole zawodowej, a może już także pracują. Urodzili się zapewne jeszcze w czasie, gdy trwała wojna. Ich dzieciństwo znajduje się za tą szybą, a oni doskonale zdają sobie sprawę, że przedmioty ich pożądania kosztują tyle, co ten obiad w SPATIF-ie, który opisywał Tyrmand: jedną czwartą miesięcznej pensji kolejarza. Więc patrzą.

Czego nie ma na nowohuckiej wystawie? Albo prawie nie ma? Ideologii. Ktoś ze znajomych powiedział mi, że jego ojciec zabraniał kupowania „Świata Młodych”, bo to była „komunistyczna propaganda”. W moim domu, który co wieczór rozbrzmiewał odgłosami zagłuszarek, przez które przebijały się raz z większym raz z mniejszym trudem „Fakty, Wydarzenia, Opinie” rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa, nikt mi kupować go nie zabraniał, chociaż byłem nauczony tyle, ile o polityce powinien wiedzieć dziesięciolatek. Na wystawie rozpościerają się płachty tej młodzieżowej gazety, która oczywiście była ideologiczna, podobnie jak „Czterej pancerni” i „Niewidzialna ręka”, ale teraz ideologii się w niej nie czuje. I autorzy wystawy jej nie eksponują.

PRL miał być drugim Kuwejtem. Ropa w Karlinie

To był największy pożar szybu naftowego w Europie.

zobacz więcej
Podobnie jest w przypadku harcerstwa. Nie jest wymieniona nawet nazwa Harcerskiej Służby Polsce Socjalistycznej, która w założeniu miała w dekadzie Gierka zastąpić zwykłe harcerstwo. Nota bene pomysłodawcą HSPS był awansowany w 1968 roku redaktor naczelny „Świata Młodych”, który w połowie lat 80-tych, gdy PRL wydawał ostatnie tchnienia, wspiął się na szczyt swojej kariery, aby zostać ostatnim redaktorem naczelnym „Trybuny Ludu”… Przemilczmy jego nazwisko.

Czy zepchnięcie na bardzo daleki plan kwestii ideologii to dobra decyzja? Wydaje mi się, że tak. Autorzy wystawy nawigowali między dwiema niebezpiecznymi skrajnościami: między pogrążeniem się w swoistej nostalgii za PRL-em, a pokusą pokazania dzieciństwa zdominowanego przez komunistyczny system. Nostalgia byłaby łatwa do wywołania, bo to i różowe okulary dzieciństwa i potęgowane przez oddalenie czasowe coraz bardziej bezkrytyczne nastawienie społeczeństwa do tych czasów, co widać choćby po kasowym sukcesie filmu „Gierek”.

Zrobienie wystawy pokazującej winy systemu wobec dzieci w pewnych niezłomnych kręgach mogłoby zostać przyjęte dobrze, ale wśród szerszej publiczności wywołałoby raczej uśmiech. Tak, Polska Ludowa usiłowała zrobić z dzieci swoich posłusznych janczarów, próbując je nauczyć miłości do Związku Radzieckiego uosabianego choćby przez sanitariuszkę Marusię, w której musiał się zakochać każdy chłopiec, czy też angażując je w pasjonujące przygody rycerskiego wobec cudzoziemek detektywa amatora, aktywnego członka ORMO. Próbowano zniszczyć harcerstwo i zagnać dzieci na pochody i wielotysięczne pokazy gimnastyczne. Próbowano wielu rzeczy. Tylko to się wszystko po prostu nie powiodło. Siła dzieciństwa i siła życia okazała się za wielka. I o tym jest ta wystawa. ODWIEDŹ I POLUB NAS Jest jeszcze jeden powód, który każe nam tak chętnie zanurzać się we wspomnienie własnego dzieciństwa. Powód niekoniecznie łatwy do uświadomienia, a może nieco skrywany. Te zabawki, te zabawy, były w istocie rzeczy pierwszą, a czasem może jedyną, przestrzenią naszej suwerenności. Zdominowani przez świat dorosłych, nie rozumiejący czemu rozmaite rzeczy działy się tak, a nie inaczej, sadzani, prowadzani i ustawiani w szeregach w szkole, popychani i szturchani przez starszych kolegów, wychowywani przez rodziców, mieliśmy jedną jedyną rzeczywistość, nad którą mogliśmy panować. Nasze zabawki i nasze zabawy.

Czy teraz nasza tęsknota za tymi wypłowiałymi i wyleniałymi przedmiotami nie jest aby przypadkiem tęsknotą za sprawczością, której doświadczaliśmy po raz pierwszy w życiu i która nigdy już może nie była tak prawdziwa, tak namacalna i tak autentyczna? Bo nad zabawkami panowaliśmy niepodzielnie. Zabawy toczyły się w myśl reguł, które mogliśmy sami wynegocjować, używając do tego całej swojej nierozumnej siły i szaleńczej odwagi, jaka potem była nam niedostępna, bo miarkowana przez nabywany stopniowo rozsądek. Potem nieodwracalnie wkraczaliśmy w świat, w jakim niepodzielne panowanie nad czymkolwiek stawało się iluzją, a reguły były przez nas napotykane, zastawane, obce i niemożliwe do zaprzeczenia.

W pewnej chwili dostałem instrument muzyczny, organki dmuchane, lub właściwie małą melodykę, jednak nikt nie nauczył mnie na nim grać. Mogłem więc używać go do wydobywania dźwięków tworzonych według moich własnych reguł, które sobie wymyśliłem. Nazywałem te dźwięki melodiami bałkańskimi, bo przypominały mi muzykę, jaką słyszałem w radiu.

W pewnej chwili dowiedziałem się o istnieniu akordów, asonansów i dysonansów i zorientowałem się, że trzeba poświęcić swój czas i pracę, aby je z instrumentu wydobywać tak, aby było to zgodne z ustalonymi wcześniej zasadami. I że muzyka Bałkanów to zupełnie coś innego. Wtedy straciłem zainteresowanie grą. Przestałem być suwerenny. Świat pokazał mi, że nie przystaję do jego reguł i miałem do wyboru, albo się im podporządkować, albo odejść. Więc odszedłem w młodość i dorosłość, jak tyle innych dzieci, które spotkałem w budynku kina „Światowid” w Nowej Hucie na otwarciu wystawy o zabawkach i dzieciństwie w PRL-u. Dobrze wybrać się na tę wycieczkę w przeszłość. Każdy znajdzie tam swoją własną melodykę z wygryzionym ustnikiem, która kiedyś sprawiała, że władał światem.

– Robert Bogdański

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zobacz więcej
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pożegnanie z Tygodnikiem TVP
Władze Telewizji Polskiej zadecydowały o likwidacji naszego portalu.
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Sprzeczne z Duchem i prawem
Co oznacza możliwość błogosławienia par osób tej samej płci? Kto się cieszy, a kto nie akceptuje?
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Autoportret
Andrzej Krauze dla Tygodnika TVP.
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Totemy Mashy Gessen w wojnie kulturowej
Sama o sobie mówi: „queerowa, transpłciowa, żydowska osoba”.
Felietony wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Książki od Tygodnika TVP! Konkurs świąteczny
Co Was interesuje, o czych chcielibyście się dowiedzieć więcej?