Felietony

Co wolno Dilbertowi

Mikołaj Rej wciąż jest w lekturach, chociaż z całą pewnością korzystał z pracy chłopów pańszczyźnianych. Nawet Leopold Tyrmand jeszcze w księgarniach, chociaż podobno znał niejedną niepełnoletnią. Ale – jak długo jeszcze?

Unieważnianie (ten termin jest chyba lepszy niż prosta kalka z angielskiego cancelling) zdarza się tak często, że opisywanie go pociąga za sobą ryzyko utraty czytelników. Ostatecznie, tygodniki powinny skupiać się na tym, że człowiek pogryzł psa, nie odwrotnie; o ile pewne wrażenie mógłby zrobić triumfalny powrót na półki bibliotek „Zabić drozda” Harper Lee czy „1984” Orwella, ewentualnie kampania „Krytyki Politycznej” na rzecz wydania „W pustyni i w puszczy” w postaci audiobooka – tak, by można było propagować tę powieść już w przedszkolach – tak, to byłby news.

Ale referowanie tydzień w tydzień kolejnych unieważnień, skreśleń i zapisów cenzury obyczajowej? Jest to jednak, powiedzmy sobie szczerze, dość mało ambitne: ot, taki samograj prawicowej publicystyki, który mógłby być usprawiedliwiony jedynie jako rubryka w fachowym piśmie typu „Nowe Książki”.

Kroniki kancelacji

Taka „Kronika kancelacji” informowałaby o tym, co w tym tygodniu zostało zdetronizowane, napiętnowane i wykluczone przez „Guardiana”, a co przez „Wysokie obcasy”. Myślę, że z rubryką taką byłoby podobnie jak z notowaniami giełdowymi w czasach przed-internetowych: niby nudne ciągi cyfr, z uwagą jednak studiowane przez fachowców.

„Kronikę kancelacji” czytywaliby wręcz z wypiekami właściciele antykwariatów, niepokorni wydawcy, ale też drobni inwestorzy i ciułacze: wiadomo, że w cenie są towary rzadko dostępne i zakazane, zamiast więc rujnować się na złote dolary kanadyjskie czy myszoodporną kaszę gryczaną, można na przykład schować w domowym sejfie tuzin egzemplarzy „Kubusia Puchatka” (coraz gorzej widziany ze względu na tradycyjność wizerunku matki w osobie Kangurzycy), „Trzech muszkieterów” (apologia przemocy i religianctwa) lub też, żeby nie ograniczać się do ramotek, „49 idzie pod młotek” Thomasa Pynchona w znakomitym przykładzie Piotra Siemiona (Edypa Mass to przecież stereotypizacja obrazu labilnej i chciwej kobiety!).

Poza ramami takiej kroniki doniesienia o kolejnych zakazanych książkach stają się zwyczajnie nudne i zostawiam je z ochotą niezmordowanym whistblowerom prawicy w rodzaju Roberta Tekielego. Jeśli coś jeszcze może jeszcze wyrwać obserwatora współczesnej kultury ze stanu zblazowania, to albo akty pożerania ojców i matek rewolucji (czekam na dzień, kiedy jakaś gorliwa tiktokerka wystąpi z wnioskiem o wycofanie z bibliotek książek Wirginii Woolf i Margaret Atwood) albo sytuacje, w których autor sam prosił się wręcz o likwidację i wreszcie jej doczekał. A tak stało się, mam wrażenie, że Scottem Adamsem i jego, jak powiedziałoby się dawniej, kultowym komiksem, czyli „Dilbertem”.

– Jak to, „Dilberta”? „Dilberta”, który wydawał się przez lata krzykiem zemsty pomiatanych white collars, pracowników korporacji niższego i średniego szczebla, zadręczanych przez absurdalne decyzje szefostwa? Tytułowy bohater, wspólnie z Asokiem, Wallym, Alice i jeszcze półtuzinem postaci dzielnie starają się przetrwać w biurze, rządzonym przez koszmarnego Rogatowłosego (ang. Pointy-Haired Boss; jego polskie imię zawdzięczamy tłumaczowi Andrzejowi Milcarzowi) i jego sojuszników: przewrotnego Piesberta i Phila-Księcia Półmroku. Jest to lektura co się zowie emancypacyjna i przewrotna, rewolucyjna i drwiąca. „My nie żyliśmy z Dilbertem – my żyliśmy Dilbertem” – powiedział mi doświadczony polski manager, od 30 lat pracujący w międzynarodowych korporacjach.

– No cóż, może właśnie dlatego…

Podbój i porażka

„Dilbert” podbijał czytelników niczym kolumny 3. Armii gen. Pattona Francję w 1944. Scott Adams zaczynał niczym w klasycznej, budującej opowieści amerykańskiej o „milionerach z garażu”. Pierwsze odcinki rysował wczesnym rankiem (od 4 do 6 rano), przed rozpoczęciem pracy jako kasjer, a później manager w oddziale Crocker National Bank w San Francisco. W 1991 „Dilbert” kupowany był już przez sto czasopism, w 1994 – przez 400, w roku dwutysięcznym – przez dwa tysiące na całym świecie.

Przyszedł czas na sprzedaż książek, gadżetów, serial telewizyjny i sławę. I nikomu nie przeszkadzało wówczas, że Adams publikuje książki na najróżniejsze tematy, włącznie z manifestem panteizmu („God’s Debris”, 2001) i deklaruje poparcie dla polityków z zupełnie różnych ławek, od Clintona po Trumpa.

Ale ten blitzkrieg w dwadzieścia lat później zmienił się w blitzrückzug. I może właśnie skala tej reakcji jest porażająca. 24 lutego Adams wygłosił w swoim publikowanym regularnie wideoblogu „Coffee with Scott Adams” zdanie, które zostało zinterpretowane jako rasistowskie (za chwilę do niego wrócimy). W dwie godziny później decyzję o zerwaniu z nim współpracy podjął wydawca największego dziennika w Cleveland, „The Plain Dealer”. „Nie przyszło nam to trudno” – parsknął w editorialu naczelny dziennika, Chris Quinn. Za Clevelandem pospieszyła sieć „USA Today”, która wydaje 92 stanowe i lokalne tytuły – od „The Cincinnati Enquirer” po „The Indianapolis Star”.
Fot. printscreen/ cleveand.com
Następnego dnia za siecią „USA Today” pospieszyła prasa koncernu Hearsta, który jest wydawcą kilkuset tytułów i portali. Po południu 25 lutego swoją decyzję o rozstaniu się z Adamsem ogłosili najwięksi: „The Washington Times”, „The Seattle Times” i „The Los Angeles Times”: redakcja tego ostatniego pisma dodała skwapliwie, że „w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy zdarzyło się nam już czterokrotnie odrzucić komiksy „Dilberta”, ponieważ nie odpowiadały naszym standardom”. Brawo!

Precz ze scottyzmem-adamizmem!

26 lutego, w niespełna 48 godzin po wygłoszonym przez Adamsa fatalnym zdaniu, rysownikowi wypowiedziała współpracę firma Andrews McMeel Universal, która przed dwadzieścia kilka lat czerpała zyski z zarządzania prawami do komiksu i ich sprzedaży. 27 lutego zerwała z nim współpracę oficyna Portfolio, wydawca jego kilkunastu książek. Nie ma i nie będzie miejsca dla programów TV opartych na „Dilbercie” – oświadczyli przedstawiciele największych sieci telewizyjnych.

Co jeszcze? „Osłupiały na widok tego niesłychanego słowa «scottyzm-adamizm» otworzyłem następny dziennik. Ten zamieszczał dwa artykuły, jeden z nich napisał Łatuński, drugi natomiast sygnowany był literkami «N.E.» Zapewniam pana, że utwory Arymana i Laurowicza to było jeszcze nic w porównaniu z tym, co napisał Łatuński. Wystarczy, jeśli powiem, że tytuł artykułu Łatuńskiego brzmiał: «Starowier wojujący»”… A nie, przepraszam, to z innej powieści. Ale mechanizm – zastanawiająco podobny do tego, który uruchamiano w latach 30. w Moskwie.

I może to jest najbardziej uderzające w sprawie Adamsa: powszechność decyzji o jego wymazaniu i jej bezalternatywność. I może jeszcze to, że mało komu ta procedura kojarzy się z wcześniejszymi precedensami historycznymi. „Konserwa w Polsce płacze nad losem amerykańskiego milionera rasisty!” – zaśmiewa się w prywatnej rozmowie art-director jednego z największych wydawców komiksów w Polsce, który zna przecież losy różnych „zamilczanych” i wymazanych, od Władysława Strzemińskiego po Michaiła Bułhakowa.

Czy wolno nie być czarnoskórym?

Może więc, dla pełnej jasności, zbrojni dla bezpieczeństwa w kredę, czosnek i najnowszą broszurę Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych – zaryzykujmy lekturę tego rasistowskiego zdania Adamsa, które uzasadnić miało jego „wymazanie”.

24 lutego rysownik i celebryta komentował w swoim wideoblogu opublikowana kilka dni wcześniej wyniki badań opinii publicznej, wykonane przez duży ośrodek badania opinii publicznej Rasmussen Reports. Firma, która bada nastroje i postawy polityczne sympatyzuje z republikanami, nigdy jednak nie zarzucono jej nierzetelności czy koloryzowania wyników badań: w przeddzień ostatnich wyborów prezydenckich w USA w publikacji White House Watch przepowiedziała zwycięstwo Joe Bidena nad Donaldem Trumpem.

W badaniu, o którym mowa, Rasmussen Reports badała stosunek wobec zdania „It’s OK to be White”. Można to deklarację przełożyć jako „Fajnie być Białym”, choć lepiej chyba oddawałoby jej sens mniej zgrabne zdanie „Bycie Białym też jest w porządku”. Zdanie, które weszło do obiegu publicznego w roku 2017 jako reakcja na kampanię „Black Lives Matter”, od początku uznane zostało przez wielu komentatorów za „mowę nienawiści” – i być może już to pokazuje skalę podziałów w dzisiejszych Stanach.

Dla osób podchodzących do tego sloganu afirmatywnie oznacza on po prostu uznanie, że tożsamość kulturowa osób Białych, kwestionowana i krytykowana przez mainstream jest równie możliwa do zaakceptowania jak pozostałe. Krytycy uznali jednak, że mamy do czynienia ze „zbrodnią nienawiści” (hate crime), sam zaś slogan kolportowany jest na sposób viralowy i partyzancki: nie ma możliwości opublikowania go w największych mediach. ODWIEDŹ I POLUB NAS Pytanie, zadane przez ankieterów Rasmussen Reports było więc nieco prowokacyjne. Po kilku latach jednak emocje nieco się wypaliły: przedstawiciele większości badanych grup etnicznych uznawali go w większości za neutralny i możliwy do zaakceptowania. Za wyjątkiem badanych Afroamerykanów, z których zgodziło się z tym zdaniem 53%, podczas gdy 26% odrzuciło je, a 21% uznało za sporne lub dyskusyjne. W sumie – blisko połowa uznała, że w byciu Białym coś jest głęboko nie w porządku.

Albercik, wychodzimy

Na tę opinię zareagował z kolei Adams – uznając w emocjonalnej wypowiedzi, że to Afroamerykanie stanowią „grupę nienawiści” (hate group) i pointując – no cóż, wypada to zdanie przytoczyć w oryginale: „The best advice I would give to White people is to get the hell away from Black people; just get the fuck away”.

Mocne słowa, szczególnie jeśli nie zdecydujemy się wykropkowywać wulgaryzmów. Można je przełożyć jako „Najlepszą radą, jaką mógłbym dać Białym jest [w tej sytuacji], by odczepili się w cholerę od Czarnych: po prostu zabierzcie się od nich jak najdalej, po prostu wypieprzajcie”.

Brutalne. Niepotrzebnie generalizujące. Absurdalne, nawet, jeśli z kolejnych słów Adamsa wynika, że ma na myśli nie fizyczne przenosiny, lecz rezygnację z udziału w programach pomocowych i inicjatywach równościowych, w które zaangażowana jest spora części społeczności Białych. Defensywne i podszyte rozżaleniem. Żeby jednak uznać to zdanie za „rasistowskie” – no cóż, może po prostu trzeba być redaktorem naczelnym największego dziennika w Cleveland. I bardzo chcieć zachować tę posadę.

Rysownik o absurdalnym poczuciu humoru, który umie pokazać grozę świata

Przychodziłbym codziennie… Od 22 maja wystawa prac Andrzeja Krauzego w Zachęcie znów będzie otwarta.

zobacz więcej
Oczywiście, Adamsowi zdarzało się nieporównanie więcej kiksów, w moich oczach gorszych niż emocjonalna reakcja na bycie piętnowanym za kolor skóry, począwszy od mocno demagogicznych tweetów „antyszczepionkowych” po, co chyba najfatalniejsze: deklaracje, że Amerykanie, którzy popierają Ukrainę, robią to, ponieważ zostali ogłupieni (brainwashed) antyputinowską propagandą.

Śliska ścieżka

Nie jest zresztą pierwszym, który poślizgnął się na polemicznej ścieżce. To zjawisko i potknięcie szersze, które warto może odnotować: dynamika dyskusji z całą formacją intelektualną często sprawia, że mimowolnie, niezauważenie poszerzamy pole sporu – i podejmujemy go również w sprawach, w których brakuje nam kompetencji. Jednocześnie, w epoce „baniek” społecznościowych, spotykamy się z coraz większym poparciem radykałów z formacji, którą uznajemy za swoją – formułujemy więc poglądy coraz bardziej radykalne i coraz mniej przemyślane.

Adams przez lata niesłychanie celnie wychwytywał absurdy życia korporacyjnego, włącznie z najnowszymi: bezkrytycznym otwarciem się władz firm na emocje spod znaku #BLM i krytykę „rasizmu strukturalnego”. Nie przypadkiem Rogatowłosy w jednym z odcinków „Dilberta” z jesieni ubiegłego roku wprowadza do zespołu projektantów, w imię różnorodności, czarnoskórego Dave’a – i nie przypadkiem, ponieważ rysował to Adams ze swoim kostycznym poczuciem humoru, tenże Dave w pierwszym zdaniu stwierdza, że „identyfikuje się jako Biały”. „Wszystko zniszczyłeś, Dave” – jęczy Rogatowłosy.

Skoro jednak publiczności podobają się te żarty z nowomowy, której ma powyżej uszu – czemu by nie zadrwić z innych powtarzanych w mediach sto razy dziennie sloganów? Tak można wejść na ścieżkę, która niektórych prowadzi do obozu płaskoziemców, a innych – do grupy entuzjastów poliamorii. Choć na początku byli po prostu przekorni…

Mniejsza jednak o przekorę Adamsa. Jego ryzykowne stanowisko w kwestii covidu czy geopolityki nigdy nie było wyrażane w paskach komiksowych. A jednak zdjęto je ze szpalt „The Cincinnati Enquirer”. Za poglądy.

Gdzie leży granica podobnych praktyk? Mistrza dwudziestowiecznej prozy francuskiej Celine’a wciąż wydają drukiem, chociaż niewątpliwie to antysemita i vichystowski kolaborant. Mikołaj Rej wciąż w lekturach, chociaż z całą pewnością korzystał z pracy chłopów pańszczyźnianych. Nawet Leopold Tyrmand jeszcze w księgarniach, chociaż podobno znał niejedna niepełnoletnią. Ale – jak długo jeszcze?

Powiadam wam, kupujcie książki.

Póki są.

– Wojciech Stanisławski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zobacz więcej
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pożegnanie z Tygodnikiem TVP
Władze Telewizji Polskiej zadecydowały o likwidacji naszego portalu.
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Sprzeczne z Duchem i prawem
Co oznacza możliwość błogosławienia par osób tej samej płci? Kto się cieszy, a kto nie akceptuje?
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Autoportret
Andrzej Krauze dla Tygodnika TVP.
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Totemy Mashy Gessen w wojnie kulturowej
Sama o sobie mówi: „queerowa, transpłciowa, żydowska osoba”.
Felietony wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Książki od Tygodnika TVP! Konkurs świąteczny
Co Was interesuje, o czych chcielibyście się dowiedzieć więcej?