Nie za bardzo go znałam, ale pobiegłam. Fajne miejsce, Krakowskie Przedmieście, Dom bez Kantów.
Lecą kawałki do tańca, ale jakoś atmosfery brak.
Domówka kończy się wcześnie, jeszcze przed zmierzchem. Wracam na Gocław, kierunek Poniatowszczak, trasa koło Uniwersytetu i Akademii Sztuk Pięknych, gdzie, jak mam nadzieję, za kilka miesięcy zacznę studia.
Tymczasem… właśnie w tym miejscu wpadam w kocioł. Niepojęty, a niepokojący. Śnieg pada dużymi miękkimi płatami, a dookoła wrzawa, milicja, kaski, gwizdki.
Dotarłam do domu bez uszczerbku, by z wielkim opóźnieniem dowiedzieć się o „studenckiej rewolcie”. No i że wraże ojczyźnie siły…
Miałam wtedy chłopaka Francuza, wprawdzie o polskich korzeniach, ale jednak nie stąd. Jean, pierwszoroczny student na filologii francuskiej, zapraszał na lato do Lyonu, tylko – bagatela – trzeba było dostać paszport. Odmówiono mi.
Serce krwawi, ale co tam, czekają mnie fascynujące studia!
Tymczasem… moi koledzy zaczęli wyjeżdżać z Polski z powodów, których nie rozumiałam. Że ich rodzice stracili pracę, że zmuszono ich do zmiany adresu, że oni nie chcą, ale taka sytuacja. Emigrowali. Z niektórymi jeszcze jakiś czas korespondowałam, potem kontakty się urwały.
Jean przyjechał do Warszawy dopiero na wakacje ’69.
Zanim tak się stało, przysyłał listy i zdjęcia – w tym te już dziś historyczne, z czasów majowego studenckiego zrywu. Mam jeszcze takie jedno: jakaś dziewczyna siedzi z bezradnie opuszczonymi ramionami, jak ktoś ogromnie zmęczony; jakiś od tyłu ujęty gość przemyka pod murem, na którym ktoś koślawo wypisał tekst „Que sont devenue les droits de l’homme?” (Co się stało z prawami człowieka?).
To było gdzieś w Paryżu, diabli wiedzą, gdzie…
U nas człowiek miał niewiele praw, za to liczne obowiązki wobec państwa. Po ’68 przykręcono śrubę. Nie zdałeś na studia, to won do roboty lub do woja. Zdałeś – też musisz odpłacić po dyplomie. Etatowo! Wyjątkiem – studia artystyczne. A i to nie do końca.
***
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Zdałam na ASP i już na wejście miałam zapoznać się z prawdziwą pracą. Wtedy właśnie, w 1969, wprowadzono praktyki robotnicze. Miesięczne, w czasie lata.
W efekcie tego post-marcowego postanowienia wcześniej niż pachnącą farbą pracownię poznaliśmy… zapach lasu. Tuż po pomyślnie zdanym egzaminie na ASP, szczęśliwców wysłano do roboty, o której nikt z nas nie miał pojęcia. Zakwaterowano nas gdzieś koło Mrągowa, w wiejskim gospodarstwie. Dziewczynki na stryszku, chłopaki nieopodal, pod namiotami. Przydzielono nam pracę w szkółce leśnej. Co rano wieziono nas tam, gdzie mieliśmy odchwaszczać młode zasiewy. Niestety, nie odróżnialiśmy szlachetnych gatunków od badziewia i wyrywaliśmy to, co wcale do wyrwania nie było przeznaczone.
Nadleśniczy przyjechał i załkał. Potem zakazał nam wstępu na teren szkółki, co spotkało się z ogólnym entuzjazmem. Reszta praktyk robotniczych stała się prawdziwą przyjemnością. Wakacjami.
Rok później przyszłym artystom znaleziono praktyki bardziej zbliżone do tego, czym mieli zajmować się w przyszłości: Puławy, Zakłady Azotowe. Tym razem hotel robotniczy, a zadanie „malarskie” – odświeżanie haseł i napisów, od pełnych grozy czarnych trupich czaszek na żółtym tle (Nie wchodzić! Nie dotykać! Niebezpieczeństwo!) do banerów rozwieszonych ponad szosą, z obietnicami dóbr dostępnych tylko w PRL. Rok później – to samo. Puławy, Azoty. Odświeżanie napisów. Dostałam prywatną fuchę: na nieśmiałą prośbę majstra, wykonana po godzinach tabliczka z psią mordą i ostrzeżeniem „Uwaga, zły pies”. Na jego prywatny płot.