Myszy (te szczęśliwe, użyte do badań) już dostąpiły tego dobrodziejstwa: lek przeciwzapalny stosowany w reumatoidalnym zapaleniu stawów „cofnął im czas”. A teraz zła wiadomość: ani ćwiczenia fizyczne, ani niskokaloryczna dieta, ani przetaczanie krwi nie sprawiły, że stare gryzonie odzyskały pełnosprawność.
Człowiek też niech na to nie liczy, chyba że przyjdzie mu w sukurs nauka. Co musi kosztować, rzecz jasna. Niektóre istnienia trzeba będzie – no, trudno – poświęcić dla tych wybrańców, którzy będą w stanie zapłacić za przedłużony termin przydatności. Czytam, ale nic mnie nie zaskakuje.
Równo pół wieku temu miała miejsce premiera filmu „Szczęśliwy człowiek” Lindsaya Andersona, część trylogii skierowanej przeciwko „bezdusznemu kapitalizmowi i dominacji pieniądza” (by użyć określeń z naszej strefy ideowej). Może ktoś pamięta – tam też utrzymywano ludzi w śpiączce, by przeszczepiać ich zdrowe i wciąż na chodzie narządy.
Nie tylko ten film, także wiele innych zaliczano do „gniewnych”, sprzeciwiających się dominacji klasy nierobów nad klasą pracującą. U nas podobną wymowę, acz w innych realiach, miało „kino moralnego niepokoju”. Ale co mógł taki Lutek Danielak (przypomnijmy, bohater filmu „Wodzirej” w reżyserii Feliksa Falka) w porównaniu z Blake’em Carringtonem z kultowego w latach 90. XX wieku serialu „Dynastia”? Ten „nasz” mógł dorobić jako wodzirej; tamten amerykański trząsł przemysłem naftowym, czyli światem.
Lutka Danielaka nie było stać na większe mieszkanie, co najwyżej na nową kamerę. Urody też nie poprawiał, bo i po co? Co innego Blake – o, ten wyglądał jak jeden wielki przeszczep. Carrington ani jego rozległa rodzina nie mieli nigdy problemu z nadwyżkami na koncie. Jakoś umieli je upłynnić, a w każdym razie (o ile dobrze pamiętam) tych zagadnień scenariusz nie obejmował.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Tymczasem współcześni milionerzy cierpią na bezsenność, dręczeni kwestią: co robić? Co robić z walutą wymienialną, kiedy do gardła skacze inflacja? Otóż – czym prędzej wymienić na obiekty bezcenne, a póki co nabywalne. Chodzi o dzieła sztuki, które się zwrócą, gdy się je zwróci do obrotu rynkowego.
Jednak tylko posiąść i zarobić, to żaden splendor. Lepiej zaistnieć jako „sponsor, mecenas i animator kultury”. W Polsce na początku transformacji szybkobieżni beneficjenci w gorączce kupowali „coś pięknego”, co dyktowały im gust i serce. Niestety, wskazówki tego organu na ogół rozmijały się z wytycznymi rynku, nie mówiąc o zwykłym dobrym smaku.
W krajach dojrzałego kapitalizmu od dawna nikt nie trwonił kapitału na przypadkowe inwestycje.