Dlaczego ludzie boją się ciszy?
piątek,
31 marca 2023
Kilka lat temu spędzaliśmy Wielkanoc nieopodal Frankfurtu nad Menem. Wielka Sobota to tutaj handlowe crescendo. Tamtejsza katedra, miejsce koronacji królów i cesarzy niemieckich, świeciła pustkami. Za to idąc głównymi ulicami, trzeba było przedzierać się przez gęsty tłum, który rzucił się na zakupy. Tu i ówdzie ludzki potok wstrzymywali uliczni grajkowie, każdy innej nacji, każdy wyśpiewujący repertuar nie mający nic wspólnego ze świąteczną aurą. Fajne, tylko… jakoś barbarzyńskie.
Mówimy: Wielki Tydzień to czas wyciszenia i refleksji. Tak naprawdę, dla większości z nas to tylko słowa, które nie mają przełożenia na postępowanie. Przeciwnie, im bliżej świąt, tym robi się gwarniej, tłoczniej, bardziej nerwowo.
Zgodnie z tradycją, domowe porządki, te wielkie, wymagające zaangażowania wszystkich pełnosprawnych członków rodziny, powinny zakończyć się w Wielki Wtorek. W praktyce, odkłada się je na ostatni moment. No, chyba że wykonują je „panie sprzątające”. Natomiast wszelkie inne przygotowania przedwielkanocne trwają do ostatniej chwili, kiedy wreszcie… zaczyna się jeść!
A gdzie przestrzeń dla ducha?
Kokietowanie przez ucho
Było kiedyś tak, że świątynie, nawet te wzniesione przy najbardziej tłocznych ulicach, pozwalały wyzwolić się od harmideru codzienności. Kościoły służyły nie tylko celebracjom, były także schronem dla tych, którzy pragnęli – choćby chwilowej – samotności. Żeby poczuć, doświadczyć skali innej niż ludzka. To pomagało pozbierać myśli, odnaleźć siebie.
Kiedy to się zmieniło? Trudno powiedzieć. Pierwszy raz usłyszałam to mniej więcej ćwierć wieku temu: w malutkiej cerkwi w Helsinkach, gdzie byłam jedynym gościem, rozbrzmiewały chóry. Ale gdzie one były? Nigdzie. „Leciały” z taśmy, z rozmieszczonych w wielu miejscach głośników. Jeszcze nie znałam tego chwytu, więc efekt był. Z biegiem lat coraz częściej napotykałam na tego typu foniczno-turystyczne atrakcje. Niby dyskretne, niby dobrane a propos epoki i architektonicznego porządku kościołów, ale jednak narzucające się dźwiękowo.
Zaczęłam tęsknić za dawną, już coraz rzadziej obecną, ciszą świątyń. Dlaczego nie można wejść do Domu Boga i w milczeniu wobec Jego majestatu pomedytować? Przecież modlitwa to nie tylko rozmyślanie, także odczuwanie. Czy do „świętości świątyni” trzeba wdrożyć się (aż ciśnie się słowo: spremedykować) muzycznie? Zastanawiam się, po co kokietować pielgrzyma, mniej czy bardziej przypadkowego, naddatkami przeczącymi naturze miejsca? Cisza świątyń jest wystarczająco głośna, by się w nią – i w siebie zarazem – wsłuchiwać.
Czego ci brak
Sza, cicho sza czas na ciszę,
Już oddech jej coraz bliżej,
Tego naprawdę ci brak,
Ona jedna prawdziwy ma smak,
Cisza jak ta…
Zaraz, zaraz – o jaką ciszę chodzi? Ten utwór Budki Suflera został nagrany 30 lat temu, (ze znakomitymi słowami Andrzeja Mogielnickiego). Może jeszcze wtedy istniały potrzeby tego typ…. Potrzeby archaiczne, rodem ze świata, w którym słowo „było srebrem, a milczenia – złotem”.
Jeszcze dwie dekady temu Adaś Miauczyński – ten z „Dnia świra” – paskudnie naubliżał robotnikom, że od rana przeszkadzają mu w istnieniu i wykonywaniu wymagającej pracy umysłowej, którą gwarantowało a./wyspanie się, b./potrzeba izolacji od wszelkich niepożądanych dystrakcji. Obawiam się, że dziś Adaś zostałby odesłany na oddział zamknięty. Bo ktoś, kto łaknie ciszy, kwalifikuje się do psychiatrycznego leczenia.
Jest taka scena w „Amarcord” Federico Felliniego: nieco odklejony o rzeczywistości dziadek wychodzi poza domowe obejście w momencie, kiedy okoliczny świat spowija gęsta mgła. Starszy pan jest przerażony brnięciem przez biel i ciszę, w której nie znajduje żadnych dźwiękowym ani wizualnych koordynatów. „Czy jestem już w niebie? Jeśli tak, to wcale mi się tu nie podoba”.
Tamta sytuacja (znowu rocznica: „Amarcord” powstał 50 lat temu) wydawała się komiczna. Teraz strach przed pustką foniczną i wizualną odczuwa większość z nas. To żaden lęk metafizyczny, kiedy opanowuje nas irracjonalna trwoga, jak choćby przed burzą, gdy wiatr zamiera, wszystko dookoła cichnie i napięcie rośnie, bo wiadomo, że zaraz jak nie łupnie! I świat zatrzęsie się w posadach. Nie, współczesność tak narzuciła nam nieustanny zgiełk, że całkowity spokój odbieramy jako… śmierć?
Kilka lat temu spędzaliśmy Wielkanoc nieopodal Frankfurtu nad Menem. W Wielką Sobotę odbyliśmy spacer przez „Bankfurt”, jak bywa nazywana ta metropolia. Wielka Sobota to tutaj handlowe crescendo. Tamtejsza katedra, miejsce koronacji królów i cesarzy niemieckich, świeciła pustkami. Za to idąc głównymi ulicami, trzeba było przedzierać się przez gęsty tłum, który rzucił się na zakupy. Tu i ówdzie ludzki potok wstrzymywali uliczni grajkowie, każdy innej nacji, każdy wyśpiewujący repertuar nie mający nic wspólnego ze świąteczną aurą.
Fajne, tylko… jakoś barbarzyńskie. Przypominało to karnawał w Rio, połączony z opętańczym shoppingiem. Ten niby-wielkanocny rejwach miał jedną przyczynę: komercję. Jedyną współczesną religię multi-kulti.
Gdy się milczy
Zauważyli Państwo, jak krępująca wydaje się bodaj chwilka w powadze, skupieniu i milczeniu, kiedy żegna się kogoś zmarłego „minutą ciszy”? Na pewno każdemu dane było to obserwować. Stanie bez słowa, bez wiercenia się, bez zajęcia czymś rąk i bez wpatrywania się w ekran komórki okazuje się ogromnym wysiłkiem. Nie wiadomo, co zrobić z dłońmi (oglądanie paznokci nie jest zbyt absorbujące), gdzie skierować spojrzenie (przecież nie wypada gapić się na innych), jak stanąć (pewnym rozwiązaniem jest przerzucanie ciężaru ciała z prawej nogi na lewą i z powrotem). Wszystkich nagle dopada drapanie w gardle (bynajmniej nie ze wzruszenia), wymagające odkasływania i pochrząkiwania.
Tak – minuta ciszy zdaje się trwać o wiele dłużej niż wskazuje zegar i bynajmniej nie jest ciszą.
Muzyka dała początek… fizyce. Pomaga nawet w matematyce.
zobacz więcej
Bogactwo foniczne rzekomej ciszy wykorzystał John Cage w swym słynnym utworze 4’33” (4 minuty 33 sekundy). Ta trzyczęściowa kompozycja może być wykonywana na dowolnym instrumencie/tach przez solistę bądź orkiestrę, jako że składa się z samych pauz. Przez cały czas trwania „muzyki” nie rozbrzmiewa żaden dźwięk.
Premiera tego „poważnego żartu” Cage’a miała miejsce – trudno uwierzyć – 71 lat temu!
Tak cisza oficjalnie wtargnęła do świata muzyki. Po prawdzie, akurat w świątyniach Polihymnii można ją było zawsze odnaleźć – pełną napięcia przed koncertem, zanim muzycy wzięli się do dzieła i po nim, jeśli utwór zawładnął słuchaczami i wciąż wybrzmiewał w ich pamięci. Jednak największą zasługą Cage’a było dowiedzenie, że cisza – ta nasza ziemska, ludzka – pełna jest dźwięków. I że autorami tych nieskoordynowanych „koncertów” jesteśmy my oraz nasze otocznie.
Na swój sposób pomysł amerykańskiego muzyka-awangardzisty zreinterpretowała Marina Abramović, słynna artystka serbskiego pochodzenia. W 2010 roku w nowojorskim MoMA zaprezentowała performance „Artist is Present”. Widzowie mieli okazję obcować z nią bezpośrednio, w bliskim dystansie przez stół, oczy w oczy. Czas nie był limitowany, za to wszelkie rozpraszające gesty i dźwięki – surowo zabronione!
Nie wszyscy, którzy chcieli „dostąpić zaszczytu” uczestniczenia w akcji, wytrzymywali napięcie. Jedni szybko uciekali, innym wydawało się, że coś/ktoś głęboko ich porusza. Ona, Marina, umiała trwać w ciszy i bezruchu, poza jednym przypadkiem, gdy vis a vis zasiadł jej były partner Ulay…
A kiedy Abramović prowadziła warsztaty, na które niezwykle trudno było się dostać, pierwszym jej warunkiem było odrzucenie komórki i nauka skupienia. Jak w klasztorze – tyle że pod auspicjami wielkiej, modnej sztuki.
A wiedzą Państwo, komu bez trudu przyszło dostosowanie się do rygorów „zakonu” Abramović? Najlepiej poradziła sobie Lady Gaga.
Bo gdy się milczy, milczy, milczy/ to apetyt rośnie wilczy na poezję, co być może drzemie w nas – napisał (i zaśpiewał) Jonasz Kofta, którego 35. rocznica śmierci przypada już niedługo, 28 kwietnia.
Nie tylko jego „Song o ciszy” traktował o stanie, w którym coraz rzadziej dane jest nam się znaleźć. Za najsłynniejszy hołd złożony dźwiękowej pustce (?) uznać wypada „Sound of Silence” Simona & Garfunkela (moje ulubione covery to wersje Disturbed i Pentatonix).
Chyba każdy wie – ten utwór traktuje o niemożności porozumienia się ludzi w wymiarze emocjonalnym. Przypomnę, że „Brzmienie ciszy” zabrzmiało po raz pierwszy w 1964 roku, kiedy międzyludzką komunikację na odległość umożliwiał telefon stacjonarny.
Kto pamięta ten epokowy wynalazek Bella? I jak to cudo wyglądało? U nas w mieszkaniu stał taki czarny, bakelitowy w dużym hallu, pomiędzy drzwiami do pokoju babci a łazienką. Służył wszystkim mieszkańcom, więc „wiszenie na kablu” było zabronione. Limitowany czas użytkowania sprawiał, że rozmowy należało kontrolować – samokontrolować, bez podsłuchu. Cierpiałam katusze, gdy dzwonił jakiś luby. Czułości trzeba było przełożyć na randkę w realu. A wtedy – razem pomilczeć, bo mowa ciała wyrażała więcej.
Dźwiękowy narkotyk
Teraz o negatywie ciszy. O kakofonii. W niej żyjemy na co dzień, my mieszczuchy. Otacza nas nieustanny rejwach emitowany przez wszystkie mechanizmy, od pojazdów poczynając do urządzeń ułatwiających domowo-ogródkowe roboty. (Horror – sąsiedzi koszący wcześnie w weekend trawę czy wykonujący naprawy gospodarskie).
Do tego dokładamy muzykę, słuchaną indywidualnie lub grupowo. Wreszcie, dochodzą nasze własne głosy, coraz bliższe krzyku – przecież trzeba podnieść głos, żeby zostać usłyszanym w tym harmiderze.
Kiedyś dzieci były karcone za zbyt donośne mówienie – teraz muszą wrzeszczeć, żeby zwrócić czyjąkolwiek uwagę.
Nie ma co się dziwić: już sam uliczny hałas to około 65 do 100 decybeli. W domach stale gra telewizor czy radio, ale to nie wszystko. Wielu z nas aplikuje sobie dodatkową dawkę hałasu indywidualnie, w słuchawkach – co wynosi często ponad 110 dB. Zabawa w dyskotece czy koncert rockowy – to uderzenie dźwięków często przewyższające wytrzymałość ludzkiego ucha.
O tym, że grozi to głuchnięciem raptownym bądź stopniowym, trąbią (nomen omen) wszyscy audiolodzy czyli specjaliści od zaburzeń słuchu. Co gorsza, nie tylko ten zmysł doznaje uszczerbku. Całe nasze jestestwo, długotrwale poddane przebodźcowaniu, zaczyna odczuwać rozmaite dolegliwości: nadciśnienie, podatność na zawał serca, trudności z zasypianiem, dekoncentracja – to tylko niektóre z negatywnych skutków częstego przebywania pod ostrzałem głośnych dźwięków.
Pamiętam lata, gdy gwałtownie modernizowane redakcje mediów zlikwidowały zamknięte pomieszczenia dla dziennikarzy, zastępując je open space’ami. Po parogodzinnej pracy wychodziłam o wiele bardziej zmęczona niż poprzednio, z gorszymi efektami.