„Europa należy do Europejczyków” – powiedział duchowy przywódca Tybetańczyków, szokując zwolenników polityki otwartych granic i mainstreamowe media.
zobacz więcej
Tak było choćby w roku 2018 podczas konferencji w Malmö. Dalajlama skomentował skutki kryzysu migracyjnego. Oświadczył, że „Europa należy do Europejczyków”, a „uchodźcy powinni wrócić do swoich ojczyzn, żeby je odbudować.
Przyznajmy jednak, że tego typu wypowiedzi to nic w porównaniu ze skandalem obyczajowym, który wybuchł po rozpowszechnieniu nagrania z Dharamsali. W serwisach społecznościowych zahuczało. W mediach odezwały się głosy ludzi zaangażowanych w walkę z pedofilią. I chyba właśnie ostre reakcje na zachowanie Dalajlamy spowodowały, że w poniedziałek 10 kwietnia jego przedstawiciele w oficjalnym komunikacie na Twitterze przeprosili za incydent.
Szkopuł w tym, że w wiadomości tej znalazło się też zdanie, które można interpretować jako próbę usprawiedliwienia tego, co uczynił tybetański duchowny. Chodzi o następujące słowa: „Jego Świątobliwość często przekomarza się ze spotkanymi osobami w sposób niewinny i zabawny, nawet publicznie i przed kamerami”.
Jeszcze dalej poszła Namdol Lhagyari, deputowana Tybetańskiego Parlamentu na Uchodźstwie. Krytykę pod adresem Dalajlamy uznała ona wręcz za niedopuszczalną nagonkę na niego.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Na Twitterze napisała, że obecnie w świecie wyrażanie emocji oraz obyczaje uległy westernizacji. Następnie dodała, że interpretacja obyczajów tybetańskich przy pomocy narracji dotyczących płci i seksualności w innych niż tybetańskie warunkach kulturowych i społecznych jest haniebne. Wreszcie oznajmiła, że z niepokojem przyjmuje wykorzystanie zajścia w Dharamsali jako broni politycznej (w domyśle – przez chińskich komunistów). A w podsumowaniu oświadczyła, że nie widzi potrzeby przepraszania przez Dalajlamę za figlarną postawę, z reguły wzbudzającą w świecie aplauz.
W sukurs tej działaczce politycznej poszedł pewien Tybetańczyk, który w swoim filmie na YouTubie, stwierdził, że noblista słabo zna angielski i dlatego to, co powiedział po angielsku do chłopca, zostało przez wielu ludzi w świecie zrozumiane niewłaściwie.
Z tego wideo można się dowiedzieć, że w kulturze tybetańskiej znaczenie ma bliskość fizyczna: wyciągnięcie języka – czyli to, co zrobił Dalajlama zbliżając swoją twarz do twarzy dziecka – jest pozbawionym odniesień do seksualności przyjaznym gestem – takim jak dotykanie się czołami lub nosami bądź po prostu przytulanie się.
Duchowny znalazł też obrońców nad Wisłą. Wśród nich jest Adam Kozieł z Programu Tybetańskiego Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. W wywiadzie udzielonym „Newsweekowi Polska” orzekł on: „Jeśli ktoś podejrzewa Dalajlamę o to, że przed kamerami molestuje dziecko, to sam ma problem, a jego podejrzenia więcej mówią o nim samym”.
Po czyjej stronie jest zatem racja w tym sporze?
Wydaje się, że argumenty obrońców Dalajlamy brzmią przekonująco. Różnice kulturowe wypaczają obraz sytuacji. Nie można też abstrahować od politycznego kontekstu tego, co się stało. Dalajlama jest wrogiem chińskich komunistów. Są więc oni zainteresowani tym, żeby go kompromitować. Być może alarm wokół tego, co można zobaczyć w nagraniu z Dharamsali, to agenturalny wiral w wykonaniu służb specjalnych Chińskiej Republiki Ludowej. A znamienne, że dotąd Dalajlamy raczej nie atakowano oskarżeniami o pedofilię, bo brakowało ku temu podstaw. Towarzysze z Pekinu przecież nie omieszkaliby przyprawić mnichowi gęby krzywdziciela dzieci.