Po wyciągnięciu tego fragmentu zapisu debaty z zakamarków internetu media lewicowo-liberalne ścigały się w wyrażaniu niechęci czy nawet obrzydzenia wobec takiego spojrzenia na historię. Jednak najgorsze dla autora tych słów miał dopiero nadejść. Dostał bowiem pozew od ponad 30 ludzi mniej lub bardziej związanych z obradami Okrągłego Stoły, którzy poczuli się urażeni wspomnianą wypowiedzią. Domagali się oni przeprosin, opublikowanych w czasie najlepszej oglądalności, w największych polskich telewizjach, a także umieszczenia ich na łamach wybranych portali internetowych. Koszt opublikowania takich przeprosin sięgał grubo ponad milion złotych.
Prof. Zybertowicz był zaskoczony takim obrotem sprawy. Zwłaszcza treść owych przeprosin była dla niego nie do zaakceptowania. Żądano od niego, jak sam przyznał, autoupokorzenia z użyciem określenia „nikczemny”. To wyjątkowo rzadko używane słowo w oficjalnej dyspucie, nawet w naszej obecnej rzeczywistości. Tyle, że nikt nie chciał prowadzić z Andrzejem Zybertowiczem polemiki na temat argumentów, które stały za przytoczonym przez niego twierdzeniem.
Najszczerzej ujął to jeden z pozywających. Na pytanie przed sądem: „Pan nie wyrażał jakiegoś stanowiska, co do ewentualnej mediacji?”, odpowiedział: „Nie, ja uważam, że po prostu tego typu wypowiedzi należy tępić. I proces sądowy, i sowite uderzenie po kieszeni jest po prostu rodzajem wypleniania z życia politycznego tak zwanego języka nienawiści”. W ten sposób poszedł kolejny sygnał do środowiska naukowego, że wszelkie próby polemiki z wcześniejszym przekazem o zgodnym przejęciu władzy od komunistów, może zakończyć się wyjątkowo boleśnie. Zatem przed kolejną taką próbą warto się zastanowić.
Jak „Wyborcza” dołączyła do prawicowej szczujni
Aktywiści liberalno-lewicowi są czujni. Bronią swoich „prawd” i chętnie używają przy tym wypróbowanej metody stosowania odstraszającej kary lub chociaż straszenia niechybną karą. Nie musi się to odnosić tylko do prawicowych wsteczników. Trzy lata temu strachu najadła się również „Gazeta Wyborcza” po opublikowanym u siebie tekście, pt. „Idźmy dalej: Piotrków wolny od Żydów, a skatepark od niepełnosprawnych”.
Autor próbował polemizować z jedynie słusznym przekazem o rzekomych „Strefach wolnych od LGBT” w Polsce. Dziennikarz bez cienia wahania przyznał, że po prostu nie ma u nas czegoś takiego. Mało tego, stwierdził również, że Samorządowa Karta Praw Rodzin, przeciw którym aktywista LGBT zwrócił ostrze, przypomina do znudzenia same oczywistości, w dodatku nie ma przełożeń prawnych, a sama akcja działacza zwyczajnie szkodzi Polsce.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Nikt, łącznie z autorem tabliczek o „Strefach wolnych…”, nie ukrywał, że to happening, który zorganizował na wschodzie kraju. Jednak w unijnej rzeczywistości Zachodniej Europy, „prawda” z podrobionych tablic drogowych żyła już własnym życiem i robiła zawrotną karierę.
Może właśnie dlatego jakoś niezręcznie wyszło z tym artykułem polemizującym w „Gazecie” z pomysłem aktywisty. Opublikowano go bowiem w dniu, gdy Ursula von der Leyen, przewodnicząca Komisji Europejskiej, zapowiedziała, że UE uzależni wypłaty z funduszów pomocowych od poszanowania praw osób LGBT, nawiązując przy tym m.in. do wspomnianych stref w Polsce.
Autor happeningu, znany jako Bart Staszewski, zareagował niezwłocznie w mediach społecznościowych: „Obrzydliwy, pełen manipulacji tekst @gazeta_wyborcza. Widzę się dzisiaj z prawnikami aby rozważyć kroki prawne. To jest dołączenie do nagonki prawicowej szczujni w nagonce na aktywistów”.
W sztandarowym liberalno-lewicowym wydawnictwie, które w opinii środowiska właśnie dołączyło do „prawicowej szczujni”, musiała zapanować konsternacja. Kierownictwo szybko jednak doszło do siebie i podjęło jedynie słuszną decyzję. Artykuł usunięto.
Dla wspomnianego środowiska słońce znów wyszło zza chmur, bo zagniewany dotąd Bart Staszewski rozpogodził się nieco, co natychmiast można było zaobserwować w mediach społecznościowych: „No i @gazeta_wyborcza usunęła tekst. Bardzo dobrze tylko smród i spazmy prawicy pozostały. Może jakaś rzeczowa analiza na jego miejsce?”