Felietony

Zielone piekło

Miało być Rodos, a może nawet Lesbos, ale został tylko przymus. Przymus domku działkowego.

Nigdy nie chciałem mieć domu, ani w mieście, ani na wsi. Oczywiście, pod koniec lat siedemdziesiątych w PRL chodziły różne takie pomysły po głowach, bo nikt nie wiedział, gdzie może mieć w przyszłości pracę. A chodziło o ciekawą pracę, więc może wieś i praca w miejscowej szkole, wiejskie jajka, swojska kiełbasa i mleko prosto od krowy.

Niektórzy brali na studiach tak zwane stypendia fundowane, a fundatorami były jakieś zakłady przemysłowe. Jak obronili dyplom, to musieli tam jechać, do miejsca, o którym Pan Bóg zapomniał. A marzenie o cichym domku na prowincji kończyło się mieszkaniem w zakładowym bloku, jednym z trzech stojących nigdzie. Z widokiem na kombinat, którego ścieki było czuć bez otwierania okien.

Należałem do grupy, która opóźniała nie tyle start w dorosłość, co w system. O domu – powtórzę – nie marzyłem. A o własnym mieszkaniu przestałem też marzyć po wizycie w spółdzielni mieszkaniowej, gdzie dostałem status kandydata. Od siebie dodam: wiecznego.

W latach 70. pojawiła się moda na działki rekreacyjne, które różniły się od zakładowych ogródków działkowych, gdzie zakłady pracy przydzielały pracownikom takie ogródki, by sobie uprawiali w nich grządki. Sadzono tam nie tylko kwiatki i krzewy oraz drzewka owocowe, niektórzy podchodzili do problemu całkiem profesjonalnie. I nawet mieli minihodowle królików lub kur. Na początku lat 80., szczególnie zaraz po wprowadzaniu stanu wojennego, na niektórych osiedlach część mieszkańców spontanicznie przekształcała trawniki i miejsca niezagospodarowane w grządki z uprawami warzyw, najczęściej bardzo podstawowych, jak ziemniaki i buraki.

Do chwastów zdaje się, że mam dobrą rękę

Działki rekreacyjne to miał być prawdziwy luksus. Ludzie wymęczeni ciasnotą w swoich M-2 i M-3 mogli kupić sobie kawałek nieużytku rolnego, najczęściej za pośrednictwem zakładu pracy lub jakiejś instytucji, i zbudować tam domek na jaki ich było stać. I cieszyć się ze świeżego powietrza. Szybko okazało się, że łatwiej kupić działkę niż postawić domek. Domki, nawet jeśli były kupione gotowe, stawiano własnymi silami lub płacąc słono okolicznej ludności za prace budowlane. Niektórzy zagospodarowali, co się dało: kontenery, barakowozy, stare kioski Ruchu lub jeszcze starsze budki z piwem. Co bogatsi cichaczem budowali domy całoroczne, które stawały się wymarzonymi „willami”. Nie przyjęła się z Sowietów nazwa „dacza”, zostały swojskie działki.
Warszawa, lata 80. Wypoczynek na ogródkach działkowych. To miał być prawdziwy luksus. Ludzie wymęczeni ciasnotą swoich mieszkań, cieszyć się ze świeżego powietrza. Fot. PAP/Afa Pixx/Zenon Żyburtowicz
Niestety, zarówno rodzice moi, jak i mojej żony, ulegli tej modzie. Moi rodzice postawili całkiem solidne letnisko własnym sumptem, przy fizycznym wsparciu przyjaciół i rodziny. Oczywiście zatrudniano też kogoś z okolicy. Na przykład pamiętam pana K., który kiedyś przyszedł jak kończyliśmy podczas budowy obiad.

– Napije się pan herbaty?
– Eee, jeszcze nic nie piłem, żeby pić herbatę.

Przyjeżdżałem więc, kiedy byłem potrzebny do jakichś konkretnych prac, by wesprzeć rodziców. Raz nawet zasadziłem jakieś rośliny, bulwy czy coś takiego, i okazało się, że posadziłem je korzeniami do góry. Mama męczyła się z ogródkiem skalnym, który i tak się zdegradował. W tym samym czasie na studiach w Lublinie wynajmowałem domek z ogródkiem, który ostatecznie mnie przekonał do tego, że tak żyć nie chcę. Moje osiągnięcia ogrodnicze były mizerne. No, może poza jednym sukcesem, kiedy niechcący skopałem kawałek ziemi i szybko o tym zapomniałem. Wyrosły tam dwa piękne i olbrzymie osty, takie jak choinki, i ludzie z całej okolicy przychodzili je podziwiać. Do chwastów zdaje się, że mam dobrą rękę.

Z ulgą więc powiedziałem siostrze, gdy zmarli rodzice, by domkiem letnim sama się zajmowała. Tym bardziej, że żona miała też domek po swoich rodzicach. I jak ja, nigdy nie chciała mieć takiej posiadłości. A trzeba się nią było zająć. Oj, żeby ten domek był nad morzem, ale jest w samym sercu Mazowsza – które kocham, ale jak wiadomo nawet z najpiękniejszym uczuciem nie wolno przesadzać.

ODWIEDŹ I POLUB NAS
Posiadanie domku oznacza, że wydajemy na działkę pieniądze, za które moglibyśmy spędzić czas niczym się nie opiekując. Najczęściej nie mamy czasu tam wypoczywać, bo jak dojedziemy, to okazuje się, że musimy podciąć gałęzie, skosić, zgrabić trawę, załatać dziury i tak dalej w nieskończoność. A to naprawić płot. Zaimpregnować drewno. I sto tysięcy innych rzeczy, które trzeba zrobić, bo się te rzeczy zepsuły, albo mogą się zepsuć. Kiedy część z tych zadań wykonamy, wracamy do Warszawy, żeby tutaj kupić to, co trzeba i podczas następnej wizyty to wymienić. Super atrakcyjne zajęcia, odrywające człowieka od codzienności.

Od czasu do czasu dzwonią sąsiedzi, że coś się dzieje. A to ktoś, będąc – jak to się teraz mówi – w stanie nietrzeźwości, zdemolował okno, wybił szybę i uszkodził trochę mienia. Człowiek pędzi po nocy, sprawdza co się stało, liczy straty i organizuje naprawy. Bardzo relaksujące zajęcie.

Innym razem telefon, że kuna demoluje dach. Rzeczywiście, była kuna, upolowała ptaszki, które pod dachem miały gniazdo i skutecznie wykorzystała podczas tego mordu akustykę dachu, zastraszając okolicę. Te wyjazdy, by odłowić kunę, okazały się bardzo pożyteczne, bo podczas ostatniego znaleźliśmy w okolicy skundloną suczkę ratlerkę, która nam już towarzyszy parę ładnych lat.

Stalowa brama znika nagle

W tym roku na wiosnę też był telefon od sąsiadów, że nagle zniknęła stalowa brama. No cóż, kiedyś ukradli też żelazne słupki z ogrodzenia. Podobno te elementy trafiają do punktów skupu złomu, a za uzyskane tą drogą środki pieniężne „pośrednicy” słupków nabywają napoje o różnym stężeniu, które przez gardło wprowadzają do swojego krwioobiegu, utrzymując w ten sposób w miarę stały poziom alkoholu w organizmie.
Oj, żeby ten domek był nad morzem czy w górach, ale jest pod miastem w samym sercu miejsca zwanego „nigdzie”. Głogoczów, wrzesień 1986. Jesienne porządki na działce. Fot. PAP/Jerzy Ochoński
Niedługo po kradzieży bramy – podczas kolejnej wizyty kontrolnej – okazuje się, że okradziono dom. Zniknęły wszystkie krany, zlew i w ogóle hydraulika, ze ścian wyrwano instalacje elektryczne. Wzięto narzędzia często używane i bardzo rzadko. Zniszczono różne przedmioty, bo demontaż przebiegał naprawdę z użyciem siły. Wybite okno świadczyło, że sprawca lub sprawcy dostali się tą drogą. Zostało jeszcze trochę rzeczy, więc po zgłoszeniu policji i ubezpieczycielowi rozpoczęliśmy remont.

No i jedziemy w końcu na wakacje. Sprawa kradzieży została właśnie sprawnie umorzona. Gdy przyjeżdżamy, witają nas otwarte drzwi i podważone okno. Po drzwiach widać, że ktoś u nas dobrze się czuje. Wchodzimy i spostrzegamy, że znowu jest luźniej, choć nie wszystko jeszcze skradzione. Na podłodze przedmioty ułożone do wyniesienia. Ewidentnie zamierza tutaj wrócić. Żona jedzie na policję, ja czuwam, gdyby wrócili, bo może wyszli na chwilę i nie zostawili karteczki „Zaraz wracam”. Wybieram poręczny kawałek leszczyny i rozmyślam, czy walkę wręcz będę toczył w domu, czy na zewnątrz. Na wszelki wypadek wybieram taki kawałek drewna, by nie był za duży do walki w zamkniętym pomieszczeniu. Siadam i się czaję. Może dla Amerykanów Wietnam był zieloną katastrofą, dla mnie nią jest działka. Czuję się jak jakiś bohater powieści Niziurskiego lub Bahdaja. Złodzieje jednak nie wracają na miejsce kradzieży. Mogę odłożyć na chwilę polano.

Przyjeżdża po trzech godzinach żona, a chwilę po niej policja. Technik policyjny, postać barwna, dowcipna, godny, by stać się pierwowzorem literackim.

– Najlepiej, gdyby o tych kradzieżach porozmawiał pan z dzielnicowym.
– No właśnie, kto tu jest dzielnicowym?
– A taki co pije pod sklepem, on wie co na dzielnicy.
Po chwili przyjeżdża właściciel agencji ochrony, umawiamy się, kiedy i jaki system zainstalujemy. Niestety, trzeba trochę poczekać, bo na rynku w tej branży spore ożywienie. Zarówno on, jak i policja radzą, by do czasu ochrony pilnować domu, bo mogą wrócić.

Zostaję więc w domku, bez wody, bo znowu uszkodzili instalację. Choć „tylko” ukradli nowy zlew z baterią. Kupiony po super cenie. Po prostu okazja! Jak widać okazja czyni złodzieja. Okazuje się, że teraz zlewy w tym rozmiarze są cztery razy droższe, a ja na dodatek mam nową szafkę pod wymiar (poprzednią zniszczyli), ale i z tym problemem się uporaliśmy.

Siedzę z polanem w ręku i z pseudo-borderem u boku i czuwam. Warunki spartańskie, jak po trzech dniach żona uzupełnia mi prowiant, to czuję się jak na koloniach zuchowych. Brudny i szczęśliwy, że mam przysmaki z domu.

Dzwonki do drzwi. Domokrążcy czasów PRL

Chłoporobotnicy zbierali suchy chleb dla konia. Cyganki wróżyły, Cyganie sprzedawali patelnie. Kominiarze składali życzenia. Kobiety ze wsi przywoziły nabiał i mięso. Sąsiedzi pożyczali maszynkę do mielenia kawy.

zobacz więcej
Zaraz po wyjeździe żony pojawia się ajent z ubezpieczalni. Mój pseudo-border kręci się przy nim, macha ogonem przyjaźnie, ale facet jakiś nieufny. Odsuwa się, a to pies bardzo miły, przyjacielski i ciekawy ludzi.

– Niech się pan nie boi. Nie ugryzie – mówię uspokajająco.
– Poprzednia pani też tak mówiła – odpowiada, wyciągając zabandażowany palec. – Jak mnie chwycił, to puścić nie chciał.

W końcu przyjechali z ochrony, założyli co mieli założyć. Po ich wyjeździe przyszedł sąsiad.
– Wiesz, to ja też muszę coś założyć, bo jak ty będziesz chroniony, to ciebie nie będą okradać, tylko przyjdą teraz do mnie – powiedział.

Odpaliłem wszystkie zabezpieczenia i poszedłem na spacer. W lesie od jakiegoś czasu mieszka przez cały rok pewien emeryt z Warszawy. Lubimy się, więc jak przechodziłem, to zagadał do mnie. Pseudo-border pcha się na posesję, ale on niegościnnie nie wyraża ochoty na psią wizytę u siebie, zasłaniając się pewną łaciatą kotką.

– Nie wchodź, mam kotkę. To Psotka – usprawiedliwia się.
– Ale my ją znamy, przychodzi do nas. Nawet w 2019 roku na jesieni odłowiliśmy dwa jej kociaki. Są teraz u córki. Ją też chcieliśmy złapać, ale się nie dała.
– A ja tak długo myślałem, kto mi te koty ukradł…

– Grzegorz Sieczkowski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP2023
Tygodnik TVP jest laureatem nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Zdjęcie główne: Najczęściej na działce nie mamy czasu na relaks, bo musimy zadbać o uprawy, drzewa, domek… Warszawa, lata 80. Prace ogrodnicze i wypoczynek na ogródkach działkowych. Fot. PAP/Afa Pixx/Zenon Żyburtowicz
Zobacz więcej
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pożegnanie z Tygodnikiem TVP
Władze Telewizji Polskiej zadecydowały o likwidacji naszego portalu.
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Sprzeczne z Duchem i prawem
Co oznacza możliwość błogosławienia par osób tej samej płci? Kto się cieszy, a kto nie akceptuje?
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Autoportret
Andrzej Krauze dla Tygodnika TVP.
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Totemy Mashy Gessen w wojnie kulturowej
Sama o sobie mówi: „queerowa, transpłciowa, żydowska osoba”.
Felietony wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Książki od Tygodnika TVP! Konkurs świąteczny
Co Was interesuje, o czych chcielibyście się dowiedzieć więcej?