Historia

Dzwonki do drzwi. Domokrążcy czasów PRL

Największym problemem Polski Ludowej było zaopatrzenie w żywność. Kobiety ze wsi przywoziły jajka, sery, śmietanę i jakiś drób, najczęściej były to kury na rosół. Był z nimi problemem, bo często trzeba było tę kurę wypatroszyć i zedrzeć pierze, więc nie każda „miastowa” pani domu chciała to robić. Zdarzało się i też, że kura była bardzo świeża, bo żywa.

Nigdy nie było wiadomo, co oznaczać mógł dzwonek do drzwi. Na początku lat 60. do mieszkania rodziców zadzwonił sąsiad W. Jego żona w fotelu, słuchając radia, robiła na drutach, które potem nadziane na kłębek wciskała w kąt fotela. Podczas jej nieobecności pan W. usiadł na fotelu. Po chwili zerwał się na nogi i wybiegł z mieszkania. Zadzwonił do najbliższego mieszkania. Do nas.

– Czy mogą mi państwo wyjąć druty z pleców?

Częściej jednak, tak jak inni sąsiedzi, pan W. przychodził do nas na telewizję, bo w bloku pierwsi mieliśmy telewizor „Turkus”. My zaś w razie potrzeby chodziliśmy na pierwsze piętro do pielęgniarki, bo ona jako jedyna miała telefon.

Chleb dla konia

Sąsiedzi dzwonili do drzwi, bo chcieli pożyczyć mąkę lub maszynkę do mielenia kawy. W pożyczonej przepalali silnik, potem ją z trudem odkupywali, znów pożyczali, by spalić po raz kolejny silnik i ponownie szukać maszynki do odkupienia. Dlatego nie posiadali własnej.

Jarema Stępowski, który w serialu „Wojna domowa” wcielił się w mężczyznę pytającego się o suchy chleb dla konia (na zdjęciu głównym, powyżej), pełnił w tamtym czasie ważną rolę symboliczną. Był uosobieniem, ucieleśnieniem wszystkich dzwonków do drzwi zaskakujących domowników, dzwonków do drzwi i niespodziewanych wizyt, które były w czasach, kiedy nie było domofonów, a telefon był przejawem luksusu.

W końcówce lat sześćdziesiątych potrzeby codzienne Warszawiaków były często zaspokajane przez drobnych obnośnych handlarzy. Na zdjęciu mężczyzna handlujący wieszakami, rok 1969. Fot. PAP/Mirosław Iringh
Mężczyzna zbierający suchy chleb dla konia to także obraz ówczesnego recyklingu, bo w erze gospodarki wiecznego niedoboru wykorzystywano wszystko co się dało. Suchy chleb, resztki jedzenia, pomyje zbierali w miastach tzw. chłoporobotnicy. Odzyskiwaną w ten sposób żywnością karmiono inwentarz.

W jednej ze scen serialu aktorka Alina Janowska odpowiada Jaremie Stępowskiemu, że nie ma suchego chleba, ale ma za to w piwnicy stary materac. Bo w PRL-u nie wyrzucało się starych i nawet uszkodzonych rzeczy, mogły się zawsze przydać. Jak to dzisiaj mówimy „miały w sobie jeszcze potencjał”.

Dorośli ostrzegali dzieci, by te - broń Boże! - nie otwierały drzwi, kiedy usłyszały „swój” za drzwiami jako odpowiedź na pytanie „Kto tam?”. Ten „swój” był w powszechnym użyciu i miał zdaniem niektórych uwiarygadniać nieznajomego. Dorośli więc nakazywali dopytywać kim jest ten „swój”, a najlepiej w ogóle nie otwierać drzwi.

U niektórych wiara w „swojego” była jednak bardzo silna. Pod koniec lat osiemdziesiątych doszło do obrabowania banku w małej miejscowości. Nocami ten bank był chroniony jednoosobowo przez strażnika-dozorcę, zapewne chłoporobotnika. Pewnego razu ktoś zapukał do drzwi. „Kto tam?” – zapytał czujnie strażnik. „Swój” – usłyszał w odpowiedzi, więc wpuścił złodziei, którzy uderzyli go czymś w głowę i związali, a potem okradli bank. Strażnik nie mógł później zrozumieć, że ludzie mogli go tak oszukać. Bo przecież mówili „swój”!
Bano się powszechnie, szczególnie w mniejszych miejscowościach, Cyganów, których nie nazywano wtedy jeszcze Romami. W latach 60. można było spotkać tabory cygańskie. Przypisywano im drobne kradzieże, choć zdaje się, że rzadko ktoś im to udowodnił. Na pewno Romowie pukali do drzwi. Kobiety proponowały wróżby, mężczyźni patelnie.

Po domach krążyli też Świadkowie Jehowy, w PRL było to nielegalne wyznanie. Proponowali lekturę „Strażnicy”, którą zostawiali i po jakimś czasie wracali, żeby porozmawiać na ten temat. Zwykle krążyli tak, by wzbudzać zaufanie, rzadko byli sami. Najczęściej wizyty składało małżeństwo lub rodzic z dzieckiem.

Trzeba przyznać, że nie wzbudzali emocji czy agresji. Mam nawet wrażenie, że wiele osób szanowało ich, być może było to wynikiem tego, że działali wbrew systemowi PRL, a mężczyźni odmawiali służbowy wojskowej woląc pójść do więzienia.

Zaraz po upadku komunizmu odwiedził mnie Świadek Jehowy. Chciał ze mną porozmawiać, ale ja z nim też. Zaproponowałem, że chętnie się z nimi spotkam i napiszę reportaż. Powiedział, ze musi to skonsultować. Po jakimś czasie wrócił, przekazał, że nie będą ze mną rozmawiać. Nie chciał też mnie nawracać.

Kura na rosół

Jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych na podwórkach Warszawy można było spotkać ulicznych grajków, którzy byli stałym elementem folkloru miejskiego w dawnej Warszawie i innych dużych miastach, bo może trudno dzisiaj uwierzyć, ale do wojny społeczeństwo polskie było bardzo rozśpiewane. Grajkom rzucało się z balkonów i okien drobne zawijając je w papierek, by pieniądze łatwo można było odnaleźć.

W okresie świątecznych do mieszkań pukali kolędnicy, najczęściej dzieci, choć i zdarzali się dorośli. Kominiarz składał życzenia, choć zamiast kalendarza dawał małą kartkę. Listonosz ograniczał się do ustnych życzeń.

Krążyli po podwórkach zbieracze szmat, starych garnków i innych surowców wtórnych, bo - coraz częściej mam wrażenie - era prerecyklingowa była jednak w wielu aspektach bardziej ekologiczna. Krążyli też mężczyźni ostrzący noże i nożyczki. Ostatniego takiego ulicznego ostrzyciela w Warszawie widziałem pod koniec lat 70.

Latem krążyli też handlarze raków. Oni również zniknęli w erze Gierka, a powodem tego miało przede wszystkim zanieczyszczenie rzek i stawów, co spowodowało, że raki stały się rzadkością.
Obnośnych handlarzy komunistyczna władza oskarżała o kryzys oraz puste półki w sklepach, i zwalczała. Na zdjęciu kobieta ze wsi z towarem schwytana przez Milicję Obywatelską w Warszawie w październiku 1982 roku. Fot. PAP/Tomasz Listopadzki
Władze PRL niechętnie patrzyły na handel obnośny. Handlarzy karano mandatami i sankcjami skarbowymi. Jednak ten handel kwitł i wpisywał się trwale w pejzaż polskich miast, w których były miejsca, gdzie zawsze stały najczęściej starsze panie sprzedające pumeks, gumowe rękawiczki i małe lusterka z fotografiami gwiazd kina.

Największym problemem PRL-u było zaopatrzenie w żywność. Kobiety ze wsi przywoziły jajka, sery, śmietanę i jakiś drób, najczęściej były to kury na rosół. Woziły to do „zaprzyjaźnionych” domów. Z tymi kurami to był problemem, bo często trzeba było tę kurę wypatroszyć i zedrzeć pierze, więc nie każda „miastowa” pani domu chciała to robić. Zdarzało się i też, że kura była bardzo świeża, bo żywa.

Mając do wyboru babę z jajami i kobietę z mięsem, każdy chciał mieć kontakt z tą drugą. Znajomi szczycili się, że starsza kobieta, która im dostarczała mięso ze wsi, wozić je zaczęła jeszcze za okupacji. Pytana, dlaczego to robi, mówiła, że z przyzwyczajenia. Nasz mały pies jadł głównie mięso i potrafił wyczuwać nową dostawę. Kiedy „nasza” kobieta wsiadała w Mińsku Mazowieckim do pociągu, pies siadał pod drzwiami w przedpokoju, kiedy wysiadła na Dworcu Wschodnim w Warszawie, wskakiwał na okno, a kiedy na rondzie Waszyngtona wysiadała z tramwaju, biegł znów pod drzwi, gdzie wpatrzony w klamkę czekał do jej już bliskiego nadejścia. Można było żyć bez telefonów?

Trawa dla królika

W szpitalu, w którym krótko pracowałem, mięso na chirurgię dostarczała pacjentka. Była kiedyś tam operowana. W akcję odbioru i podziału dostawy były zanagażowane pielęgniarki z kilku oddziałów. Wagę przywoziła oddziałowa z położnictwa, bo tam był najprecyzyjniejszy instrument pomiarowy.

W Lublinie, gdzie w latach 80. przez pewien czas mieszkałem, kupowałem mięso od pewnej pani ze wsi. Kiedyś przez dłuższy czas się nie pojawiała i nawet się o nią niepokoiłem. W końcu jednak zjawiła się. Okazało się, że rolnicy nie handlowali nielegalnie mięsem, bo czekali na podwyżkę cen. Ceny nie urosły, za to urósł cielak. Zamiast 10-13 kilogramów zadniego, musiałem kupić prawie 30 kilo. Jadłem potem przez jakiś czas mięso na wszystkie posiłki.

Jako chwilowy mieszkaniec małego domku jednorodzinnego w tym Lublinie byłem odwiedzany przez gości których bym nigdy nie spotkał żyjąc w bloku. Kiedyś siedziałem sobie w ogródku popijając herbatę gruzińską. Dostrzegłem wtedy, że ktoś chodzi na czworaka. Nie reaguje na mnie, tylko chodzi wte i wewte. I coś zrywa. W pewnym momencie ten gość mnie zauważył i nie witając się oświadczył: „Zrywam trawę dla królików”.

Narciarska komunikacja miejska, czyli zima stulecia

Jak rozwiązać problem z dostawami ciepła i energii w mroźne zimy? W PRL był pomysł: przenieść ludność z miast na wieś.

zobacz więcej
Gdzieś w połowie lat 80. władze PRL zaczęły nękać ludzi Akcją „Posesja”. Specjalna ekipa chodziła od domu do domu i wystawiała mandaty. Za pierwszym razem, kiedy przybyli, leżałem chory, a że nie mam zwyczaju gości przyjmować w bieliźnie, nie otworzyłem im drzwi, choć bardzo się dobijali. Była z mojej strony to rozsądna decyzja, bo potem przeczytałem w gazecie, że prawie każda posesja została ukarana mandatem bądź wnioskiem do kolegium ds. wykroczeń.

Od tego momentu postanowiłem udawać, że dom jest opuszczony i w przeciwieństwie do sąsiadów nie robiłem porządków z powodu tej akcji. A kiedy zbliżała się godzina zagrożenia szedłem się uczyć do biblioteki.

Jednego z moich znajomych odwiedziła tzw. IRCh-a.

– Witamy! Skontrolujemy pana posesję – powiedzieli wkraczając na jego teren. – Jesteśmy z Inspekcji Robotniczo-Chłopskiej.
– Miło mi - odpowiedział znajomy. – A który z was jest robotnikiem, a który chłopem?

Od razu dostał mandat.

– Grzegorz Sieczkowski
Zdjęcie główne: "Dzień dobry, czy jest suchy chleb dla konia?" - pytał mężczyzna, w którego w serialu "Wojna domowa" wcielił się Jarema Stępowski. Fot. printscreen
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.