Narciarska komunikacja miejska, czyli zima stulecia
piątek,
29 grudnia 2017
Stanisław Ciosek, w latach 80. prominentny działacz partyjny, uznał, że w przypadku mrozów ludziom będzie łatwiej przeżyć zimę na wsiach. Tam są większe możliwości organizowania opału i żywności. Mogą nawet zbierać chrust do palenia. Dlatego zaproponował: na okres zimy przenieść ludność z miast na wieś. Takie miał przemyślenia po zimie stulecia, która zaatakowała Polskę w sylwestrową noc z 1978 na 1979 rok.
– Polacy lubią absurd, a zima stulecia była takim wydarzeniem absurdalnym. Najpierw miała być łagodna. Zapowiadano, że będzie plus jeden, plus dwa stopnie. A potem nagle zaczęło się robić coraz zimniej. I błyskawicznie doszło do minus 22. Człowiek nawet nie był na to przygotowany. Byłem wtedy w Łodzi i nie miałem odpowiedniego ubrania, a tu znienacka taki mróz – mówi reżyser, scenarzysta i pisarz Filip Bajon. – To było jedno z tych wydarzeń charakteryzujących polską historię, gdzie nagle pojawia się chochoł, w tym przypadku śnieg, który wszystko zatrzymuje i obnaża.
Pod koniec grudnia 1978 roku w Łodzi kończył prace nad udźwiękowieniem filmu „Aria dla atlety”. 31 grudnia wracał do Warszawy. Jego plany na ten wieczór nie odbiegały od planów wielu innych osób. Zamierzał po prostu udać się na sylwestra. Podczas podróży pociągiem zauważył, że śnieg padał coraz mocniej. Jechali pięć godzin, ale szczęśliwie dotarli do stolicy.
– W tym pociągu były już początki sylwestra. Pojawił się szampanik – opowiada. Atmosfera musiała być przyjemna.
Po przyjeździe do Warszawy dotarł do swojego mieszkania na Jelonkach. – Wszystko już było zasypane – wspomina Filip Bajon. – A z Lazurowej, gdzie mieszkaliśmy, musieliśmy się dostać do Dudusia Matuszkiewicza na Mokotów, bo u niego właśnie był zaplanowany ten duży sylwester. I udało nam się. Dojechaliśmy małym fiatem! Co było najbardziej zdumiewającym widokiem pod drodze? To, że mijaliśmy wielu narciarzy.
Narciarze z plecakami maszerowali w różne strony. Widok był niespodziewany, dziwny i − jak zauważył reżyser − zdumiewający. Wiele osób wspomina, że po raz pierwszy widziało tylu narciarzy na ulicach miasta. W ciągu kilku dni po Nowym Roku widok ten dość spowszedniał. Narty szybko zniknęły ze sklepów, stając się popularnym środkiem wielkomiejskiej komunikacji indywidualnej. (…)
Polityczne skutki kataklizmów z ulicy Hożej
– To był rok 1981. Rosjanie, radzieccy – jak to się wówczas mówiło – powiedzieli, że obcinają radykalnie dostawy ropy naftowej do Polski. Dramatyczną depeszę w tej sprawie napisał wicepremier, który tam był – wspomina Stanisław Ciosek. – Takie odcięcie dostaw gazu i ropy do naszego kraju to byłby prawdziwy dramat. A przecież zbliżała się surowa zima.
Stanisław Ciosek, w latach 1989-1996 ambasador Polski w ZSRR i w Rosji, w czasach PRL był działaczem partyjnym. W latach siedemdziesiątych był zastępcą członka (to taka funkcja statutowa – przyp. GS) Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Od 1975 roku do 1980 pełnił funkcję I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Jeleniej Górze. Od jesieni 1980 roku wszedł w skład Rady Ministrów i został ministrem odpowiedzialnym za kontakty ze związkami zawodowymi. Potem łączył ten urząd ze stanowiskiem ministra pracy. W połowie lat osiemdziesiątym powrócił do pracy w aparacie partyjnym. Jest uznawany za jednego z architektów porozumień zawartych w Magdalence i później podczas obrad Okrągłego Stołu.
– Zapowiedzi władz radzieckich spowodowały paniczny lęk po naszej stronie. Co będzie? Tu nie chodziło już nawet o lęk polityczny. To był lęk egzystencjalny. Jak przeżyć w takiej sytuacji? – opowiada.
Pamięta posiedzenie Rady Ministrów, w czasie którego zastanawiali się nad zapowiedziami otrzymanymi z Moskwy. Wszyscy obecni byli potwornie przerażeni. Spanikowani.
– Wtedy zaproponowałem dzisiaj śmiesznie brzmiące rozwiązanie, żeby rozważyć koncepcję przeniesienia na okres zimy ludności z miast na wieś – wspomina.
Stanisław Ciosek uznał, że w przypadku mroźnej zimy ludziom będzie łatwiej przeżyć na wsiach, gdzie są większe możliwości choćby organizowania opału i żywności. W ostateczności mogą nawet zbierać chrust do palenia. Ciosek uważał, że w przypadku, gdyby groźby ze strony władz radzieckich miały się spełnić, najważniejszym zadaniem byłoby po prostu przeżycie. (…)
Pomysł Stanisława Cioska był konsekwencją obserwacji, przede wszystkim prywatnych, których dokonał podczas zimy stulecia w 1979 roku. Był wtedy sekretarzem w Jeleniej Górze i odbierał dramatyczne telefony od siostry żony z Warszawy.
– Ona mieszkała w takim betonowym domu przy ulicy Hożej w Warszawie – opowiada Ciosek. – Miała małe dziecko, więc jej niepokój był uzasadniony i zrozumiały.
Sytuacja naprawdę była dramatyczna. W pewnym momencie mieszkańcy domu z ulicy Hożej stwierdzili, że kaloryfery są zimne. Oczywiście, zgłosili to do administracji i Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej, ale jak wiadomo, od samego zgłoszenia nie robi się cieplej. Było jeszcze gorzej, bo w ich przypadku robiło się coraz zimniej. Okazało się, że awaria jest jakaś skomplikowana. Ktoś też mówił, że zabrakło opału. A temperatura w mieszkaniach ciągle spadała. Wiele rodzin miało małe dzieci, one marzły najbardziej. Niektóre zaczęły chorować.
Spotykali się na korytarzach, na klatce schodowej, regularnie debatowali na temat tego zimna i zastanawiali się, co powinni zrobić. Kto mógł to dzwonił gdzie mógł z nadzieją, że to przyśpieszy usuwanie awarii. Ale są takie awarie, których usunięcia się nie da przyśpieszyć i tak było w przypadku betonowego domu przy ulicy Hożej.
Było coraz zimniej, więc każdy próbował dawać sobie radę tak jak mógł, we własnym zakresie. W tamtych latach normą było posiadanie w domach elektrycznych grzejników, tzw. farelek, którymi dogrzewało się mieszkanie. Zwykle w domu były przynajmniej dwa takie urządzenia, drugie na wszelki wypadek, gdyby jedno się zepsuło. Niektórzy posiadali oddzielne grzejniki elektryczne do każdego pokoju. W dużym, trzypokojowym lokum o powierzchni około 50 metrów kwadratowych były to aż trzy farelki. (…)
Kto nie miał farelki, grzał się elektryczną, spiralową kuchenką elektryczną. Takie turystyczne kuchenki posiadało wiele gospodarstw domowych. Ludzie brali je na wyjazdy wakacyjne, żeby na wczasach w domkach kempingowych gotować na nich posiłki. Właściwie nie było domu, który nie posiadałby takiego urządzenia, bo można było je wykorzystać w razie awarii gazu lub ogrzewania. Niektórzy, jeśli nie było w sklepie grzejników, kupowali elektryczne kuchenki.
Te grzejniki i kuchenki były każdej zimy przyczyną wielu pożarów, które najczęściej zdarzały się nocą, bo niektórzy zostawiali je włączone, by im grzały podczas snu. Często też dochodziło do poparzeń dzieci. Apelowano więc każdej zimy, żeby uważać z farelkami, nie zostawiać ich włączonych na noc lub kiedy wychodziło się z domu.
Zrozpaczeni i zmarznięci mieszkańcy domu przy ulicy Hożej zaczęli więc ogrzewać się grzejnikami elektrycznymi i kuchenkami, jeśli oczywiście ktoś je miał. A podejrzewać można, że miała je większość. Gdy wielu mieszkańców się w taki sposób ogrzewało, finał zawsze był taki sam. Najpierw wywalało korki. Potem robiła się jakaś większa awaria. Tak samo było w tym przypadku. Po braku ogrzewania nadszedł kolejny kataklizm. Teraz nie mieli też prądu.
– Nie mieli energii, kaloryfery zimne. Zaczęli ogrzewać mieszkania gazem – opowiada Stanisław Ciosek.
Są dwa sposoby ogrzewania gazem z kuchenki. Najprościej postawiać na gazie duży garnek z wodą, która się zagotowuje i, parując, ogrzewa mieszkanie. Mankamentem tego sposobu jest nadmierna wilgoć, co w przypadku bardzo niskich temperatur nie jest najlepszym rozwiązaniem. Można też na kuchence postawić odwrócony garnek. Gaz wtedy ogrzewa powietrze w środku naczynia, które jest czymś w rodzaju komina, i dzięki temu w pomieszczeniu robi się cieplej. Właśnie ten sposób zastosowali mieszkańcy domu przy ulicy Hożej.
– Płomienie gazu były coraz mniejsze aż w końcu nie było ich w ogóle – mówi o trzecim kataklizmie Ciosek. – Znaleźli się w sytuacji, w której nie działały w ich domu wszystkie media.
Mieszkańcy więc znów wychodzili na korytarze. Spotykali się jako społeczność poszczególnych pięter lub jako cała wspólnota klatki. Zrozpaczeni debatowali, co dalej robić. Nie zanosiło się, że awarie będą prędko usunięte. Nikt nie wiedział, jak dalej będzie się rozwijać sytuacja, ale dotychczasowy przebieg wydarzeń nikogo nie nastrajał optymistycznie. A wszyscy wiedzieli, że zrobić coś trzeba, bo tak długo nie wytrzymają.
Ktoś rzucił pomysł, żeby zerwać klepki z podłóg i nimi ogrzewać mieszkańców domu. Bo klepki dadzą się spalić, więc można przygotować sobie jakieś małe ognisko, raczej nie w swoim mieszkaniu, ale wspólne na klatce schodowej, żeby w pierwszej kolejności małe dzieci się ogrzały.
– I to miałem w pamięci, myśląc o sposobie przeżycia w wielkim mieście, kiedy nie będzie źródeł energii – podsumowuje Stanisław Ciosek.
Sam zresztą mówi, że w województwie jeleniogórskim, gdzie był wtedy I sekretarzem KW PZPR, ze względu na gęstość zaludnienia, tradycyjne budownictwo i niewielką liczbę dużych betonowych bloków, łatwiej dało się wytrzymać uderzenie zimy stulecia. O wiele lepiej niż w wielkich aglomeracjach.
Sylwestrowy atak zimy zastał go na balu w Orlinku, na który zresztą nie wszystkim udało się dotrzeć. Przybyła tylko połowa gości. Reszta bardzo się spóźniała.
– Na bal jechaliśmy naszym samochodem. Był to mały fiat. To trochę dziwnie dzisiaj brzmi, że taki notabl jak ja, pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego partii, miał taki samochód, a nie limuzynę. Ale tylko na to było nas stać. Obowiązywała wtedy skromność – twierdzi Ciosek.
Maluch okazał się autem w tych trudnych warunkach sprawniejszym od większych samochodów. Dobrze się wspinał pod górę. I pierwszy sekretarz ze swoją żoną widzieli tylko, jak zostawiają w tyle większa auta. Niektóre z nich wylądowały zresztą w rowach. (…)
Po latach tych kilka ciężkich zim PRL-owskich, „prawdziwych zim” − jak dzisiaj wspomina wielu – z tym, co wydarzyło się w 1979 roku zlało się ludziom w jedną, totalną, białą socjalistyczną katastrofę, w której samoloty nie latały, pociągi nie kursowały, w domach było zimno, a w telewizji mówili, że zima znowu zaskoczyła drogowców. Ludzie do dzisiaj opowiadają więc sobie o zimie stulecia, często mając na myśli kilka zim.
Fragment książki Grzegorza Sieczkowskiego „Zima stulecia”, wydawnictwo The Facto, 2017 r.
Grzegorz Sieczkowski w 1979 roku, podczas zimy stulecia, miał 20 lat i pracował jako noszowy bloku operacyjnego chirurgii plastycznej. W PRL był ogrodnikiem, statystą filmowym, woźnym, gońcem, studiował teologię. Założył własny teatr. W stanie wojennym pomagał wyrzuconym z pracy, a potem był kolporterem niezależnych wydawnictw.
Choć skończył historię na KUL, to czuje się przede wszystkim dziennikarzem. Pracował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Życiu Warszawy”, „Gazecie Wyborczej”, tygodnikach „Szpilki” i „Spotkania” oraz w miesięczniku „Playboy”.
Od lat jest związany z Telewizją Polską. Zaczynał w słynnym „Pegazie”, od dawna pracuje w TVP Historia.
Jest autorem kilku książek, również kulinarnych. Napisał m.im. „Bezsilność prawa, siła pieniędzy”, „Miłość i przeznaczenie. Trzy pokolenia rodziny Kaczyńskich” oraz „Skandale PRL-u”.
Kolekcjonuje krawaty. Od wielu lat prowadzi codziennego literacko-kolekcjonerskiego bloga „Muzeum krawatów. One day, one tie”.