Jedną z barmanek zastąpił barman, widocznie to ona odpowiadała za ten łomot, pewnie tak lubi, ale nikt z bywalców strefy barowej nie protestował. Co więcej, dosłyszałem, na ile to było możliwe, jak jeden z gości dowiedziawszy się, że to ona ułożyła playlistę, entuzjastycznie dziewczynę pochwalił. Co oczywiste, musiał podobać mu się też poziom dźwięku. W pierwszym tygodniu zamawiając coś u barmana trzeba było podnieść głos, a lada nie była szeroka. W drugim już nie koniecznie.
Turyści nad basenem grali w gry planszowe i na ekranach z dziećmi, rozmawiali przez telefony, nawet czytali i wyglądali na zrelaksowanych. Udręczenia na twarzach i w zachowaniu nie widziałem. Basen i plaża to były inne planety z zasadniczo różniącymi się mieszkańcami. Co by było gdyby tak basen przestał nadawać – zapewne płacz i zgrzytanie zębów. A może, gdy milkną głośniki budzą się upiory i trzeba je zagłuszyć, bo nagle nie ma codziennych obowiązków.
– Zwykłe tortury można przetrzymać. Muzyki nie. Przyznawałem się do wszystkiego, czego ode mnie żądano. Że znam Bin Ladena i Mułłę Omara. Że wiem, co planują. Wszystko. Byle tylko to się skończyło – tak wspominał tortury muzyką jeden z więźniów amerykańskiej bazy wojskowej w Guantanamo. Pojmanych islamistów torturowano heavy metalem, hard rockiem i pokrewnymi ciężkimi stylami. Ale nie tylko. Była i tytułowa piosenka z „Ulicy Sezamkowej”, reklamowe dżingle, Bee Gees, Christina Aguilera, Britney Spears. Obok Metaliki i Marilyn Mansona stosowano bardziej klasycznie rockowego przecież Bruce'a Springsteena.
Byle bardzo głośno i bardzo długo w niewygodnej pozycji. W przypadku więźniów armii USA i CIA 12 do 16 godzin. Na basenie na Sithonii 13 godzin z przerwą na posiłki czyli na muzak i w wygodnej pozycji. Gdzieś tu leży granica pomiędzy relaksem a męczeństwem.
Po kilkunastu godzinach „słuchania” Dr. Dre (taki raper) też bym się przyznał, że znam Bin Ladena, choć może Polakowi puściliby disco-polo z tym samym – w moim przypadku – skutkiem. Pierwsze zapisane wątpliwości co do o wartości zeznań uzyskanych torturami sformułowała już Święta Inkwizycja. Do Pentagonu nie dotarły, do opisywanego basenu nie musiały, to przecież strefa wakacyjnych przyjemności.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Moje przyjemności to pływanie i spokój do czytania i odpoczynku po pływaniu w łagodnie falującej i przyjaźnie ciepłej wodzie. Pływam wprost przed siebie i na prawo. Na lewo nie można. Na lewym – z punktu widzenia plaży – ramieniu zatoczki usadowił się camping i bar, który nadaje cały dzień jakimś wooferem basowe monotonne dźwięki nie tworzące żadnej melodii. Niosą się po wodzie i trzeba przed nimi uciekać.
Wszystko ma swoje złe i dobre strony i nawet basen ma swoje pozytywy. Pływam daleko od brzegu, co powstrzymuje mnie od zaczynania dnia od brandy-cola czy tequila sunrise – zwyczajnie ze strachu – chcę mieć pewność swojej sprawności. Basen nie stwarza takich ograniczeń, w najgłębszym miejscu ma 1,40 cm. Całkiem trzeźwe są w tej strefie tylko dzieci, co w jakiejś mierze tłumaczy przychylność basenowych bywalców dla łomotu.
Wieczorem za to można sobie na to i owo pozwolić. I tu się ukazuje ta dobra strona. Zamawiając alkohol trzeba wytrzymać łomot i następnie, jak najszybciej, ze szklankami do pokoju. Nasz domek był na końcu, prosiliśmy o cichy i rzeczywiście z balkonu nic nie było słychać. Funkcjonowanie strefy basenowej przeciwdziała alkoholizmowi, bo żeby iść po następnego drinka – kawałek drogi, to jedno – trzeba opuścić strefę ciszy i znów w łomot. W związku z tym przyniesiony napój sączy się tak długo, jak się da. W międzyczasie zamkną bar i pora spać.