Krzepi fakt, że przyszłości nie zakłada się na surowym korzeniu. Żywność jest wokół nas, chętni do uprawy się znajdą, konsumentów w bród, więc trzeba tylko z tego faktu skorzystać i ująć sprawę w odpowiednie ramy organizacyjne. Z pomocą przychodzi nam koncepcja Rolnictwa Wspieranego Społecznie (RWS), czyli takiego, w którym ryzyko produkcji żywności zostanie podzielone pomiędzy osoby rolnicze i osoby konsumenckie. Koncepcja ta jest prosta jak jajo Kolumba.
Obecnie rolnik produkuje i sprzedaje, a jak mu urośnie coś złej jakości, to albo musi obniżyć cenę, albo nakarmić tym inwentarz. Oczywiście jak mu urośnie coś wyjątkowo dorodnego, albo jak ceny wzrosną, to jest wygrany i zarobi więcej, ale to nie jest pewne. Życie. Trochę łagodzą jego ryzyko dopłaty do hektara, ale tylko trochę. RWS stawia rzecz inaczej: osoba rolnicza wiąże się z osobami konsumenckimi, które płacą mu za rok z góry, potem dostają to, co wyrośnie (bez grymaszenia), a przy tym zobowiązują się do pracy w gospodarstwie. Nie zmyślam.
Ktoś złośliwy nazwałby to odwróconą pańszczyzną, ale ja na szczęście nie jestem złośliwy. Wyobrażam sobie natomiast te rozmowy przy odbiorze towaru: – Panie, ale te buraki są zgniłe! – A stawiła się osoba tydzień temu do sortowania? Nie? To niech osoba nie narzeka!
Sięgnijmy po odpowiednio wyrwany z kontekstu cytat dla wyjaśnienia tej sytuacji: „Na takiej podstawie w systemie RWS buduje się wzajemne zrozumienie i solidarność między mieszkankami i mieszkańcami miasta a rolniczkami i rolnikami.” I wszystko jasne.
Na szczęście wymiana wsi z miastem nie musi mieć wyłącznie charakteru towarowo-pieniężno/świadczeniowego, ale mogłaby zostać wzbogacona o wymiar intelektualno-duchowy. I tu osoby miejskie mogłyby wziąć srogi rewanż na zaproszonych do kompanii niczego nie podejrzewających i niedoświadczonych w sferze nadbudowy osobach rolniczych. Wystarczy założyć farmę miejską, która – tu wyrwany z kontekstu cytat – „może być miejscem szeroko rozumianej pracy z ludźmi”. Przy pracy natomiast „poruszana może być tematyka miejskiej agroekologii i związanych z tą ideą wartości, wątki posthumanistyczne i antropologiczne.”
I tu Was, osoby rolnicze, mamy! Bo tu o wartości chodzi. A wy zapewne macie tam u siebie na wsi jakieś zwierzęta, a? A wam się wydaje, że stoicie od nich wyżej, a? No to posłuchacie pogadanki o posthumanizmie, zaprzyjaźnicie się z kompostownikiem, weźmiecie udział w warsztatach o roślinnym feminizmie i zobaczymy czyje będzie na wierzchu i czy następnym razem nie posortujecie buraków sami!
Można też skorzystać z doświadczeń nowohuckiego Domu Utopii, w którym – jak ustaliły osoby autorskie raportu – pracuje się od jakiegoś czasu nad wizją jadalnej dzielnicy. I jak to przy pracy nad wizjami bywa, pojawia się potrzeba szerszych konsultacji ze społeczeństwem. W tym przypadku konsultacji dotyczących przyszłości ogrodu założonego na dachu utopijnego budynku. Cytat tradycyjnie wyrywam z kontekstu: „Z czasem zaczęły pojawiać się dylematy: ile z tej ogrodniczej przestrzeni przeznaczyć na jadalne rośliny dla ludzi, a ile dla zapylaczy, czy w ogóle uprawy jadalne mają sens? O odpowiedzi na te i podobne pytania gospodarze pytają gości i gościnie spotkań literackich odbywających się na dachu Domu Utopii.”
ODWIEDŹ I POLUB NAS
W ten sposób na pewnym etapie projektu jadalnej Nowej Huty pojawiła się wątpliwość, czy aby jest ona faktycznie jadalna. I czy nie lepiej jednak spożyć coś innego. Osoby autorskie raportu szanują, jak widać, taką rozbijacką postawę, bo budowa przyszłości jest na razie na wczesnym etapie i kto nie przeciw nam, ten z nami, ale za jakiś czas ja bym nie był taki pewien, czy tego typu odchylenia będą tolerowane. Póki co jednak „model spółdzielczy jest otwarty na szerokie grono osób członkowskich i nie wymusza zmiany tożsamości”. Ten ostatni cytat wyrwałem z zupełnie innego kontekstu, ale znakomicie mi tu pasuje.
Akcja raportu przenosi się bowiem do Warszawy, gdzie ów „model spółdzielczy” jest realizowany. Nie jest to taki sobie zwykły model, bo planowana spółdzielnia ma członka, o jakim się Abramowskim nie śniło: działkę, na której rozgrywać się będą dalsze dzieje tej wyprawy w przyszłość. Wyrywam z kontekstu dwa cytaty: „Dla lepszego podkreślenia jej energetycznej aury nadaliśmy jej imię Adamah. Jak wyjaśniali uczestnicy projektu Biennale Nieużytków, ‘to słowo zaczerpnięte z języka hebrajskiego oznacza ziemię, z której został ulepiony pierwszy człowiek’. Adamah z tej perspektywy nie jest wyłącznie terenem pod uprawę czy inne działanie człowieka, ale staje się pełnoprawnym podmiotem, aktywną uczestniczką i naszą współczłonkinią. Razem z nią tworzymy wspólnotę międzygatunkową, kolektyw ludzko-nieludzkich podmiotów, w której wrażliwość, dbałość o siebie nawzajem, dialog oraz empatia stają się praktyką.”
Tu osoby obdarzone prymitywnym poczuciem humoru i niedoświadczone w prowadzeniu ludzko-nieludzkich kolektywów zaczęłyby zapewne zadawać pytania, a w jaki to sposób będą się odbywały posiedzenia spółdzielni i jak mianowicie koleżanka Adamah będzie komunikować innym osobom członkowskim swoją wolę. Ależ nic prostszego: przez pełnomocnika! W rzeczywistości prawnej, w której stupięćdziedziesięciolatkowie decydowali o losach swoich nieruchomości przez kuratorów nikogo to nie powinno zdziwić. Zwłaszcza, że komunikacja z takim stupięćdziesięciolatkiem była jednak cokolwiek utrudniona, a komunikacja z działką otwiera szereg kuszących możliwości. Ten kontekst domaga się odpowiedniego cytatu, więc wyrywam: „Pełnomocnik/ Pełnomocniczka będzie czerpać wiedzę o jej potrzebach od szerszej grupy osób, które będą komunikować się z Adamah za pomocą metod etnograficznych, etnobiologicznych, szamańskich (magicznych) oraz za pomocą najnowszych technologii (w tym przy wsparciu sztucznej inteligencji).”