Kobiety „nie nasze” są antykobiece
piątek,
8 września 2023
Polskie feministki wciąż walczą o prawa kobiet: ich rozwój, niezależność, wolność czy równość. Tak przynajmniej deklarują. I może nawet kiedyś tak było, a na pewno miało być. Hasła emancypacyjne zostały jednak szybko przekształcone w indoktrynację podporządkowaną bieżącej polityce, a dyskusja zastąpiona zasadą: albo jesteś z nami, albo przeciw nam.
Przed tygodniem, 2 i 3 września w Poznaniu, odbył się XV Ogólnopolski Kongres Kobiet, reklamowany jako jubileuszowy. Hasło zgromadzenia brzmiało: „Kobiety mają głos! Równość, edukacja, przyszłość”.
KK to stowarzyszenie powstałe w 2009 r. Nieprzypadkowo w tym właśnie roku – chodziło o to, by zaznaczyć, że 20 lat po obaleniu komuny kobiety dalej muszą walczyć o swoje prawa. Stowarzyszenie działa więc już od 15 lat. Z tej okazji jego założycielki Henryka Bochniarz, ekonomistka, polityk i biznesmenka oraz Magdalena Środa, profesor(ka) filozofii, tuż przed jubileuszowym zjazdem, postanowiły zrecenzować na portalu wyborcza.pl jakość ruchu feministycznego w Polsce, a przy okazji sytuację kobiet, i ich zdaniem nie wygląda to dobrze.
„Będę się upierać, że nasza polska sytuacja jest wyjątkowo paskudna. 34 lata po przewrocie demokratycznym Polki są pozbawione prawa decydowania o swoim życiu” – żali się Henryka Bochniarz.
Co zatem poszło nie tak?
Nóż w plecy
Obydwie aktywistki z nostalgią wspominają czas, gdy ich kongres ruszał, jednocząc – jak twierdzą – różne środowiska. Praca u podstaw nie była łatwa, ale z czasem okazało się, że warsztaty dla pań przynoszą rezultaty, nawet, a może szczególnie, dla tych, po których by się tego najmniej spodziewano. Magdalena Środa wspomina, jak na jeden z kongresów, który odbywała się jeszcze w Warszawie, w Pałacu Kultury, zaprosiły Chór Kobiet. „To grupa, która śpiewa ostre kawałki: o ciele, aborcji, bardzo antykościelne. Pamiętam, że miałyśmy długą dyskusję, czy dziewczyny powinny wystąpić i czy nie zrażą kobiet ze wsi i małych miasteczek, których sporo było na Sali” – opowiada. Tymczasem najlepiej bawiły się wtedy właśnie panie z prowincji.
Prof. filozofii, znana ze swojej antyklerykalnej retoryki, osiągnęła więc sporo: udało jej tchnąć nowego ducha w „zaściankowe” i tradycyjnie konserwatywne kobiety. Ale cóż z tego, skoro na funkcję Pełnomocnika Rządu do spraw Równego Statusu Kobiet i Mężczyzn powołuje się taką Elżbietę Radziszewską, jak mówi prof. Środa, „najbardziej kościółkową” na tym stanowisku. A ta uznaje m.in., że katolicka szkoła nie musi zatrudniać lesbijki jako nauczycielki. W dodatku jej argumenty (kolejny nóż w plecy) podziela znany prawnik prof. Andrzej Zoll i półtora tysiąca innych liderów opinii, którzy sprzeciwiali się procedurze odwołania jej z funkcji pełnomocnika.
Takich nieprzyjemności było więcej.
„Głosujemy na feministki”
Przyszłość polityki czy gwiazdy jednego sezonu?
zobacz więcej
W 2013 roku na zjeździe pojawiły się działaczki z organizacji „Kobiety dla Narodu”. One również postanowiły walczyć o prawa kobiet, ale w ogóle nie pasowały do układanki kongresu. Bo zamiast walczyć o prawo do nielimitowanych skrobanek, chciały uporać się z problemami, z jakimi spotykają się matki oraz kobiety, które chcą mieć dzieci. Chodziło o zapewnienie im pracy, stymulowanie do samorealizacji, dbałość o to, by takim samym szacunkiem cieszyły się zarówno panie pracujące oraz wychowujące dzieci w domu, jaki i te realizujące się w zawodach poza nim. Sprzeciwiały się również przemocy wobec kobiet, szczególnie walcząc z handlem żywym towarem. Po drodze im było z tradycją narodową, a nie dewizą Virginii Woolf, zgodnie z którą kobieta nie ma ojczyzny, bo nie musi się chować za narodem, jeśli chce być działaczką feministyczną.
Szybko okazało się zatem, że walka o równość dla wszystkich kobiet mija się z celem. „Kobiety, które nie podzielają naszych poglądów, chcą być pomiatane przez mężczyzn, dlatego hasło Kongresu »Głosujemy na kobiety!«szybko przekształciło się w »Głosujemy na feministki«” – wspomina Magdalena Środa.
Pani profesor wcześniej uznawała, że kobiety mimo różnic politycznych w pewnych kwestiach myślą podobnie. Ku swojemu rozczarowaniu doszła jednak do wniosku, że kobiety o odmiennych poglądach są „totalnie antykobiece”.
I nie jest to pogląd odosobniony. Sylwia Chutnik, pisarka i działaczka feministyczna ma podobne spostrzeżenia. W jednym z wywiadów przyznała: „Myślę, że byłabym skłonna siąść z dziewczynami z marszu narodowców. Zawsze byłam skłonna szukać wspólnych płaszczyzn porozumienia. Nauczyła mnie tego działalność społeczna, różne alianse z osobami, które były po drugiej stronie barykady. Ale z biegiem lat mam coraz więcej pytań, czy warto rozmawiać. Nasze życie publiczne sprawia, że zwyciężą silniejsi, ci, którzy przerywają, nie mają wartości demokratycznych.”
Czyli feministki walczące w teorii o prawa wszystkich kobiet ograniczyły swoją misję do walki o prawa kobiet podzielających entuzjazm dla aborcji bez granic czy walki z „kościółkową” mentalnością.
Panie z kongresu na początku nie wykluczały współpracy nawet z mężczyznami, ale tu już było znacznie gorzej. Owszem zdarzali się tacy, którzy popierali hasła feministek, ale wkrótce wychodził z nich jak nie narcyz, to seksista.
Nie donoś na swoich, bo nie będziesz „swój”
Męski świat „fallicznych przywódców”, jak określiła go jedna z działaczek, miał się rozpaść, a przynajmniej solidnie zachwiać po akcji ruchu „Me Too” i słusznym gniewie po nagłośnionej aferze związanej z molestowaniem aktorek przez potężnego producenta filmowego z Hollywood, Harveya Weinsteina. Hasło #Me Too było tweetowane i retweetowane ponad pół miliona razy. Cóż z tego, jeśli, jak ubolewają
Henryka Bochniarz i Magdalena Środa, zarówno w Polsce, jak i za granicą efekt ruchu był stosunkowo krótkotrwały. A idea sprzeciwu wobec podobnemu traktowaniu kobiet została potraktowana w sposób wybiórczy.
Przykład? Jesienią 2017 r. wybuchła afera, która rozgrzała internet. Czara goryczy przelała się w środowisku najbardziej postępowym z postępowych, gdy znany pisarz o właściwych poglądach krzyknął w kawiarni do swojego kolegi w obecności dziennikarki „Wysokich Obcasów”: „Choć, kurwy już są!”. Dziennikarkę zamurowało, ale po pewnym czasie zdecydowała się zdarzenie opisać w ramach #Me Too właśnie.
I tego już było za wiele. Feministyczne agitatorki, prężnie działające na KK takie jak np. Kazimiera Szczuka zapłonęły świętym oburzeniem, że dziennikarka obsmarowała dowcipnego faceta o może i patologicznym poczuciu humoru, ale jednak w żaden sposób nie kwalifikującego się do akcji „Me Too”. Padły zarzuty o rozmywanie akcji związanej z molestowaniem seksualnym. Do krytyki nieostrożnej dziennikarki przyłączyła się grupa autorytetów szeroko pojętego „środowiska”. Wśród nich znalazła się inna dziennikarka „Gazety Wyborczej” Magda Żakowska. Przytoczyła ona kilka innych „wesołych” powiedzonek znanego i lubianego pisarza o słusznych poglądach, m. in. żarcik, że „jak mu da dupy, to pozwoli jej dopić jego piwo…”. No, ale tak w ogóle to przecież ciepły i miły człowiek, więc po co ten szum?
Okazało się, że nieszczęsna dziennikarka WO złamała świętą zasadę feministek: „nie donosimy na swoich”.
Podobną kobiecą „solidarnością” wykazała się Kazimiera Szczuka, gdy przyszło jej komentować sprawę głośnego w owym czasie molestowania kobiet w noc sylwestrową w Kolonii i innych niemieckich miastach przez świeżych imigrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu. Szczuka przyznała wprawdzie, że to terror, jednak usprawiedliwiała postępowanie przybyszów, tłumacząc, że na dyskotekach w Polsce też dochodzi do zbiorowych gwałtów. Jej głos był szczególnie zaskakujący, bo dwa lata później sama publicznie przyznała, że jako dziecko padła ofiarą molestowania.
Niezbyt pilna uczennica