Przy okazji wtrącę wątek osobisty. Od kilku lat Renata Lis oskarża mnie o to, że wychwalałem Putina jako konserwatystę, który robi porządek z mniejszościami seksualnymi w Rosji. Na dowód przywołuje pewien mój tekst opublikowany w roku 2013 na łamach „Rzeczpospolitej”.
Owszem, ze zrozumieniem pisałem w nim o wprowadzonej w Rosji ustawie zakazującej „propagowania nietradycyjnych relacji seksualnych wśród nieletnich”, bo uważałem i nadal uważam, że każde państwo ma prawo stawiać tamę moralnej deprawacji społeczeństwa (abstrahując od godnych potępienia rosyjskich praktyk politycznych, wbrew temu, co głoszą aktywiści ruchów LGBT, zakaz tęczowej seksedukacji nie oznacza prześladowania mniejszości seksualnych).
Tyle że zarazem w tekście tym wyraziłem przypuszczenie, że ta rosyjska inicjatywa nie jest przejawem konserwatyzmu jako pozytywnego projektu aksjologicznego, lecz cynicznej, populistycznej gry obliczonej na to, że skoro większość Rosjan opiera się nowinkom obyczajowym, to Kreml zdobędzie punkty. Ponadto w tamtych czasach w wielu swoich tekstach – także z roku 2013 – wskazywałem, że państwo rosyjskie jest Polsce nieprzyjazne, i krytykowałem tych uczestników polskiego życia publicznego, którzy się do Kremla umizgiwali.
W roku 2013 Renata Lis nie wypominała mi inkryminowanego tekstu. A przecież wiedziała co myślę o Rosji. Utrzymywałem wtedy z nią znajomość wirtualną, nie było między nami wrogości. Pisarka traktowała mnie jak kogoś, kto w sprawach polskiej polityki wschodniej stoi po tej samej stronie barykady, co ona (mimo, że dzieliły nas światopoglądowe różnice). We wspomnianej książce Andrzeja Nowaka, która się ukazała nakładem wydawnictwa Renaty Lis, znalazł się mój wywiad z nim. Dziś więc pisarka zarzucając mi, że dziesięć lat temu byłem proputinistą, zwyczajnie się ośmiesza. Chyba że po prostu dopadły ją kłopoty z pamięcią.
Jeśli jednak to nie one, w takim razie warto się zastanowić nad antyputinizmem Renaty Lis. Nie zauważyłem, żeby rozliczała ona tych polskich publicystów z liberalnej „bańki”, którzy na przełomie pierwszej i drugiej dekady XX wieku upatrywali w Putinie męża stanu przyjaznego Polsce.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
A byłoby kogo rozliczać – choćby czołowe pióra „Gazety Wyborczej”. Gdyby pisarka się tego podjęła, to musiałaby się narazić medium, w którym co jakiś czas zabiera głos. Nasuwa się podejrzenie, że główny problem, jaki Renata Lis ma z Putinem, to nie krwawa wojna prowadzona przez tego polityka przeciw Ukrainie, ale to, że Kreml oponuje wobec wprowadzenia w Rosji takich rozwiązań prawnych jak „równość małżeńska”. Jeśli tak jest, to pisarce pozostaje proputinizm tropić wyłącznie w szeregach „homofobicznej” polskiej prawicy, co spotyka się z poklaskiem postępowej warszawki.
I tak dochodzimy do rozmaitych obsesji Renaty Lis, które mają związek z wymachiwaniem przez nią flagą tęczową. Dają one znać we fragmentach jej najnowszej książki. Czytając je można odnieść wrażenie, że ich autorka patrzy na świat z perspektywy skrzywdzonej przez naturę dziewczynki, która pokazuje środkowy palec ręki Bogu postrzeganemu jako okrutny demiurg. Przy czym natura w tym przypadku jest pojęciem bardzo szerokim (to nie tylko biologia) – chodzi o dzieło stworzenia, a więc również represyjne społeczeństwo.
Oto próbka wyznań narratorki. Tu dotyczą one symboliki narodzin: „Można powiedzieć, że połączył nas poród pośladkowy: i ja, i moja ukochana przyszłyśmy na świat właśnie w ten koszmarny dla naszych matek sposób. Uważałyśmy to za bardzo znaczące: to nasze zgodne wypięcie się pupą do świata, zdecydowane «nie!» pod adresem brutalnych a podstępnych sił natury, pchających nas do wyjścia, poza ten próg, gdzie startuje licznik i niczego nie da się już cofnąć. Sił działających na nas od wewnątrz i od zewnątrz: przez niekontrolowane skurcze ciał naszych matek, ręce pozostających z nimi w zmowie lekarzy i napięcie rodzin oczekujących «dzidziusia», to całe oszukańcze «cip, cip, cip», którym wabi się noworódkę, żeby wyszła z macicy i swoim życiem zapłaciła za cudze nadzieje”.