Felietony

Grupa zafiksowana na Kościele

Dla nich KK jest immanentnym złem, które powinno zostać zlikwidowane. Skoro więc immanentnie zły KK pozwala sobie na „zawłaszczenie” heroizmu swoich wyznawców – należy możliwie zohydzić to posunięcie, choćby roztrząsając domniemaną monidłowość obrazów lub wyśmiewając śmierć najmłodszego z dzieci.

Profesja historyka idei jest w Polsce ciągle za mało znana – i to mimo świetnych a głośnych dokonań Bronisława Baczki i Niny Assorodobraj-Kuli sprzed ponad pół wieku. Dlatego, mimo że kolejne pokolenia historyków usiłują uprawiać tę dyscyplinę (częściej w kontynentalnym duchu Begriffsgeschichte niż staroświeckich już dziś konceptów twórcy pojęcia „historia idei”), ich wysiłki często budzą niesmak lub co gorsza przewrotne uznanie, że oto ktoś podejmuje się niewdzięcznej roli „asenizatora”.

Tymczasem, z całym uznaniem dla trudu hydraulików, prace historyków idei więcej mają (lub przynajmniej powinny mieć) wspólnego z wysiłkami anatomo- lub psychopatologów, starających się przejrzeć najrozmaitsze drogi rozwoju komórek, tkanek lub osobowości. Owszem, doznania towarzyszące takim badaniom mogą być nieprzyjemne – lata doświadczeń pozwalają jednak zapanować nad emocjami. W pracy skromnego ideografa nie ma miejsca na mnożenie okrzyków w rodzaju „skandaliczne! naganne! oburzające! podłe! Haniebne!”, na mnożenie wykrzykników i przywoływanie koneksji towarzyskich, erotycznych czy politycznych osób, których stanowisko jest komentowane. Komentatorzy usiłujący pójść choćby o krok śladem takich historyków idei jak sir Isaiah Berlin, Quentin Skinner czy Michel Foucault powinni starać się o ostentacyjną wręcz oschłość i rzeczowość opisu. Miłośnikom krwawych nagłówków wystarczyć muszą cytaty i przypisy.

Jak ministra z literatem

W tym duchu chciałbym opisać garść komentarzy, jakie padły w ostatnich dniach z ust kilkudziesięciu historyków sztuki, humanistów i luminarzy ducha pod adresem kilku obrazów, ukazujących rodzinę Ulmów – Wiktorii i Józefa oraz ich dzieci: Stanisława, Barbary, Władysława, Franciszka, Antoniego, Marii i najmłodszego, któremu nie zdołano nadać imienia – w konwencji „obrazu świętego”, przedstawiającego osoby wyniesione na ołtarze.

Dyskusja odbywała się na jednej z tzw. grup publicznych, funkcjonujących na Facebooku. Grup takich są miliony, polska De Arte, o której mowa, skupia co prawda nominalnie ponad dziewięć tysięcy osób, ale i tak jest to zjawisko dość niszowe. Owszem, wpisy są publicznie dostępne (chyba, że ktoś z autorów ograniczy dostęp), trudno jednak postrzegać je jako „wystąpienie publiczne” o podobnym zasięgu co publikacja na dużym portalu czy głos zabrany z trybuny sejmowej. Co więcej, wymiana zdań toczona jest tam w duchu „facebookowym”, z charakterystyczną dla niej zwięzłością, skrótami myślowymi i dążeniem raczej do wyrazistości niż akademickiej precyzji. Jeśli zatem w ogóle warto poświęcić jej uwagę to tylko dlatego, że komentarze na temat kilku wizerunków rodziny Ulmów (jej beatyfikacja była ważnym wydarzeniem publicznym ubiegłego tygodnia) zdążyły nabrać sporego rozgłosu.

De Arte, jako się rzekło, to grupa otwarta skupiająca historyków sztuki i literatów, osoby o temperamencie ściśle akademickim bądź żywym, figlarnym lub swarliwym. Spora część – połowa? „większa połowa”? – materiałów poświęcona jest sztuce sakralnej. Są wśród nich informacje i posty całkowicie neutralne – istotna jednak część informuje o „złej sztuce”: o rozwiązaniach kiczowatych, chybionych, ckliwych lub redukujących sakralną treść do „monidła”.

Jest to postawa w pełni zrozumiała, szczególnie może dla osób, którym bliskie jest sacrum i które świadome są, że nieudolne lub groteskowe dzieło, choć może stanowić wyraz szczerych intencji i oddania, może też ośmieszać i przedmiot kultu, i artystę, i wiernych: dość wspomnieć głośną przed kilku laty amatorską renowację fresku przedstawiającego Jezusa w hiszpańskim miasteczku Borja. Troskę o poziom polskiej sztuki sakralnej wyraża od lat biskup Michał Janocha, zabiegają oń (co prawda, na różny sposób) środowiska Więzi i Teologii Politycznej.
Najsłynniejsza w świecie, bo nieudana, restauracja fresku „Ecce homo” z hiszpańskiego kościoła w Borji. Fot. John-Patrick Morarescu / Zuma Press / Forum
Czyżby zatem nowi nazareńczycy, wspólnota św. Łukasza (czy może św. Jana Apostoła, patrona literatów, w tym krytyków) – ożywieni gniewnym pragnieniem oczyszczenia sztuki kościelnej z kiczu i pacykarstwa, których „pochłania gorliwość o Dom Pański” (Ps. 68, 10; także J 2, 15)?

Chyba mimo wszystko nie: w większości obca im jest „współczująca troska” czy chłodny obiektywizm w duchu uczniów Jana Białostockiego. Z pewnością szczególnie skupieni są na polskich katolickich kiczach, od którego to skupienia odstępują czasem w imię obiektywizmu. „Żeby nie było, że włoska sztuka religijna Kościoła Katolickiego ustępuje naszej” – pisze zasłużony członek portalu, wrzucając zdjęcie ołtarza u franciszkanów w Sienie, rzeczywiście odnowionego farbami tak jaskrawymi, że oczy pieką.

Ta drwina i ta fiksacja nie muszą być jeszcze same w sobie oznaką wrogości: krytycy różnych sfer ojczystej praktyki czy kultury nieraz odrzucają z rozbawieniem zarzut ojkofobii, dopinając na torsie marynarkę Stefana Żeromskiego, podkreślając terapeutyczną wagę szarpania ran, by nie zarosły blizną podłości lub zapewniając, że patriotę po tym właśnie poznać, iż najbardziej go bolą słabości ojczystego kraju. Od praktyki Żeromskiego różni ich dopiero anankastyczna nieledwie potrzeba drwiny nie tylko z konkretnych nieudanych rozwiązań plastycznych (Anioł Stróż z loczkami, święty z zezem), lecz z wszelkiego rodzaju praktyk religijnych, kanonów i artykułów wiary Kościoła.

„Na dole, z lalką Antonietta Meo, Żyła 6 lat i 6 miesięcy. »Służebnica Boża« z wszczętym procesem beatyfikacyjnym” – pisze komentator De Arte, ten od zatroskania krzykliwą kolorystyką Sieny, i ironiczny cudzysłowik przy „Służebnicy Bożej” nabiera subtelnej ostrości strzał trafiających św. Sebastiana.

Tak naprawdę zaskoczeniem dla wielu obserwatorów, którzy w tych dniach zatchnęli się niemal na widok zrzutów ekranowych ze strony De Arte, na których ministra i literat podrwiwali sobie z nienarodzonego dziecka Ulmów – że może ta aureolka na brzuchu Wiktorii to tabletka wczesnoporonna, ha, ha! – może być nie tyle ten konkretny wpis, lecz całościowe stanowisko wobec Kościoła – szerzej, chrześcijaństwa, lecz Kościół katolicki (określany jako „KK”, „KRK”, „Watykan” bądź „oni”) jest tu zdecydowanie primus inter pares.

Zły Kościół, zły

Poczet antyklerykałów III RP: od Urbana do Jażdżewskiego

Jest w Polsce grono ludzi, którzy za główny cel swojej działalności obrali atakowanie Kościoła.

zobacz więcej
Postawa ta nie została chyba dotąd skodyfikowana w sposób całościowy, nie przybrała charakteru spójnego programu. Pewną przesłankę do takiej rekonstrukcji mogłaby stanowić publicystyka Tomasza Kozaka na łamach „Krytyki Politycznej”), prościej chyba jednak odtwarzać ją właśnie na podstawie jednostkowych reakcji, wypowiedzi cząstkowych, rozproszonych, pochodzących od różnych osób.

Tego rodzaju metodę badawczą zastosował z powodzeniem w swojej najnowszej pracy („Obrońcy pańszczyzny”, Wyd. Krytyki Politycznej 2023) prof. Adam Leszczyński. Dokonuje on, jak deklaruje we wstępie, „syntezy konserwatywnej argumentacji, czyli rekonstrukcji spójnego zestawu poglądów i wyobrażeń na temat świata i relacji społecznych”, podkreślając przy tym, że mówi „nie o poszczególnych publicystach, ale o portrecie umysłowym całej formacji”.

Oczywiście, tego rodzaju podejście (czego świadom jest prof. Leszczyński) pociąga za sobą ryzyko zbytniego ujednolicenia (by nie rzec Gleichschaltungu), „sprasowania” wielu indywidualnych myślicieli w jeden blok. Można jednak zaryzykować taką praktykę, jeśli chodzi nam nie tyle o odtworzenie indywidualnych poglądów, ile o przedstawienie pewnego zestawu argumentów, urazów, obsesji i głęboko zakorzenionych przekonań.

W optyce obozu, którego przekonania, urazy i obsesje usiłujemy tu pokrótce odtworzyć, Kościołowi katolickiemu wypominane są nie tyle poszczególne skandale – pedofilskie czy inne, prawdziwe czy zmyślone – jakie zdarzały się i zdarzają współcześnie. Przedmiotem krytyki są nie tyle trudności z ujawnieniem winnych przestępstw czy zaniedbań, „strukturalna wina”, podnoszona w przekonaniem w ostatnich szczególnie latach przez wielu publicystów liberalnych. Nie chodzi również – a przynajmniej nie w pierwszej kolejności – o błędy, winy czy grzechy, które stały się udziałem ludzi Kościoła przez dwa tysiące lat: o stos Husa, „papieży Renesansu” czy (mniej znane, ale zawsze z lubością przywoływane przez koneserów antyklerykalizmu) czasy upadku z X wieku, z „trupim synodem” Stefana VI na czele. Nie chodzi o Barbarę Ubryk ani o zbrodnie ojca Damazego Macocha, o których z wypiekami na policzkach czytali socyałowie w latach rewolucji 1905 roku, ani o męczeństwo Hypatii z Aleksandrii, które tak poruszyło Łukasza Orbitowskiego, że – otrzymawszy snadź egzemplarz recenzyjny „Ciemniejącego wieku” Catherine Nixey – postanowił zrewanżować się, wypowiadając się o tej książce co najmniej czterokrotnie.
        ODWIEDŹ I POLUB NAS     Nie, formacja o której mowa nie pogardzi oczywiście żadną ze „zbrodni Kościoła”, zarówno tych, które znane są poważnym historykom, jak tym, które wymieniano hurtem w poradnikach agitatora, łącznie ze „stosami inkwizycji” (stosy w XVII-wiecznej Europie płonęły głównie w jej luterańskiej części, ale passons). Ta okoliczność sprawia, że zranieni i zacietrzewieni gotowi są brzydko grzebać się w życiorysach, wypominając formacji, o której mowa, poczęcie w kazamatach IV Wydziału SB. Nic bardziej mylnego.

Członkom tej formacji rodowód esbecki (zarówno na poziomie pępowinowym, jak ideowym) jest głęboko obcy. W pewnym sensie czyni to całą sytuację trudniejszą. Żarciki z „Nie” można było puszczać mimo oczu i uszu ze wzgardliwą obojętnością: wiadomo było, że produkują je osobniki z innego świata, z najniższego kręgu szarego ubeckiego piekła, współpracownicy lub podwładni niedawnych szantażystów i morderców: dziwić się można było czytelnikom „Nie”, lecz nie jego twórcom. Tymczasem członkowie nowej w Polsce formacji to nierzadko twórcy lub krytycy, których dorobek uważnie się śledziło, czasem – dawni wykładowcy, czasem – znajomi z imprez w śródmiejskich kamienicach czy barach. Było oczywiste, że wspólne są nam nie tylko doświadczenia pokoleniowe, lecz i – przy całej palecie indywidualnych wyborów „metafizycznych” – zakorzenienie w polskiej kulturze: tysiącgłosowej, zmiennej, żyznej, w której od Reja obecny był żart z tłustego plebana, a od Kochanowskiego – gniew wobec porządku stworzenia, który dopuszcza cierpienie i śmierć, której jednak niezbywalną częścią była również oczywista obecność Kościoła.

Tymczasem dla nowej formacji KK/KRK/Watykan jest dla nich czymś złym w swojej istocie. Nie przez swoje błędy, winy ani słabości. Ani nawet przez swoje nauczanie, o którym lubią dyskutować, choć mają je za głęboko absurdalne: z pasją jednak śledzą to, co postrzegają jako „wewnętrzne sprzeczności” i niemało jest wpisów w dyskusji o przedstawianiu Ulmów, które z pasją podejmują problematy zbawienia nieochrzczonych dzieci – z głęboką ignorancją, lecz z zapałem.

Kościół jest w ich optyce zły jako taki. Immanentnie i nieusuwalnie: oczywiście, nierzadkie jest podkreślanie faktu, że szczególnie zjadliwym, szczególnie znieprawionym szczepem czy gałązką KK jest KK polski: niemało wrażliwców lubi wspomnieć na ks. Halika lub zalajkować tekst z „Tygodnika Powszechnego”.

Ale nie chodzi przecież o to, by KK stał się jak wspólnoty ewangeliczne czy parafia ks. Halika. Nie chodzi o to, by stał się doskonały i bezgrzeszny, by zmienił swoją doktrynę w kwestii świętości życia, by żaden ksiądz nie miał nadwagi ani by wszyscy wycofali się z przestrzeni publicznej. Nie. Kościół, jako immanentne zło, powinien zniknąć. Całkowicie.

Niewiele tekstów oddaje to stanowisko lepiej niż niedawny publiczny wpis na Facebooku niekandydującego nigdzie literata, Ziemowita Szczerka. Opisuje on jedną z wielu idących jeszcze przez Polskę w sierpniu pielgrzymek („ciągnie na mnie masywna, wieloosobowa lunatyczna ekipa w hipnotycznej jeździe jak na ciężkiej fazie, podśpiewująca piosenki o wielkim panu z nieba, który się tobą bawi jak chce i będzie cię przez wieczność męczył jeśli mu nie będziesz pokłonów składać..”) i dochodzi do prosto brzmiącego postulatu:

„Ten największy szwindel naszych czasów, co prawda, powinien być delikatnie i czule z głów usuwany, jak każde sekciarskie ukąszenie, a promowanie i dalsze wkręcanie tych biednych ludzi w urojenia powinno być, na logikę, piętnowane, ale z powodu naprawdę przedziwnego twistu historii – nie jest”.

To oczekiwanie – wspominane przez Kozaka, wspominane przez Szczerka – nie przełożyło się jeszcze na program wyborczy. Ale funkcjonuje: KK jest immanentnym złem, które powinno zostać zlikwidowane.

„Zawłaszczanie” Ulmów

Jeśli przyjąć takie stanowisko za punkt wyjścia – każde posunięcie tworu, jakim jest KK, może zostać napiętnowane. I – tu dochodzimy do pewnego pozornego paradoksu – szczególnie napiętnowane powinny być te inicjatywy, które waloryzują pozytywnie członków tej formacji, które przypisują kategorię „świętości” (kategorię stworzoną przez KK, a zatem złą i niewolącą) zachowaniom ocenianym przez członków formacji pozytywnie takim jak heroizm Ulmów.
Dyskusja o tym obrazie przedstawiającym Ulmów na grupie De Arte była nader ożywiona. Fot. Facebook
KK tchórzliwy, małostkowy, malujący monidła lub ukrywający skandale pedofilskie jest, paradoksalnie, nie najgorzej widziany: można go bowiem wykorzystać do celów perswazyjnych. Dopiero fakt, że wierni KK mogą dokonywać czynów pozytywnych, a nawet pochwalanych, jest w oczach formacji źródłem zgorszenia, oburzenia i niepokoju. Stąd koronny dla dyskusji nad beatyfikacją Ulmów (i namalowanymi z tej okazji obrazami) zarzut „zawłaszczenia”.

Nie chodzi ani o kampanię wyborczą (trudno ukryć fakt, że decyzję o terminie beatyfikacji podjął wiosną tego roku papież Franciszek, nie zaś spindoktorzy partii rządzącej) ani o przywoływany z satysfakcją, jaką daje odkrycie skrzętnie zatajanej tajemnicy fakt, że Ulmowie byli wychowankami Uniwersytetu Ludowego Ignacego Solarza, na który przed wojną fukali konserwatywni biskupi. Nie. „Zawłaszczeniem” okazuje się sam fakt, że KK ma czelność przywołać swoich wiernych, którzy ponieśli męczeńską śmierć i wynieść ich na ołtarze.

Piszę to, by podkreślić wewnętrzną spójność tych poglądów. Skoro immanentnie zły KK pozwala sobie na „zawłaszczenie” heroizmu swoich wyznawców – należy możliwie zohydzić to posunięcie, choćby roztrząsając domniemaną monidłowość obrazów lub wyśmiewając śmierć najmłodszego z dzieci. Posunięcie to jest bowiem zgorszeniem i głupstwem.

Te elementy wywodu wydają mi się spójne i staram się jak mogę je odtworzyć. Nie znaczy to jednak, że jestem w stanie ogarnąć wyobraźnią wszystkie konsekwencje tej logiki.

Czym powinien zajmować się KK, zanim uda się go zlikwidować, a jego nauki, jak chce Ziemowit Szczerek „usunąć z głów”? Oczywiście, powinien zniknąć. Ale zanim zniknie? I czy każda beatyfikacja kogoś, kto również w świeckiej optyce dopuścił się czynu heroicznego, ratując drugiego człowieka, jest „zawłaszczeniem”? Czy nie należałoby ratować przez zawłaszczeniem np. Maksymiliana Kolbe? O to przede wszystkim należałoby spytać tworzących zręby nowej, wrogiej KK społeczności humanistów, ministry i literatów.

Carthaginem esse delendam

Mówiąc zaś całkiem serio, uformowanie się grupy osób (stosunkowo nielicznej, lecz elitarnej), której Kościół jest nie tyle obojętny czy odległy, stanowi przedmiot drwin czy obaw, lecz dla której jest przedmiotem żywej niechęci i immanentnym złem wymagającym zlikwidowania stanowi wyzwanie nie tylko ze względu na odczucia wiernych. Przede wszystkim dlatego, że zjawisko takie rozszczepia tkankę społeczną, której spoistość i tak pozostawia wiele do życzenia, stwarza stan permanentnej stasis. W odróżnieniu od klasycznych sporów politycznych – o model podatkowy, kształt edukacji, wybór państw sojuszniczych – jak to spór „zerojedynkowy”, w którym trudno wyobrazić sobie jakikolwiek kompromis: jedna ze stron sporu domaga się bowiem zniszczenia podmiotu, który dla drugiej ze stron jest czymś niezbywalnym.

Oczywiście, we współczesnych fatalnie spolaryzowanych społeczeństwach nie jest to czymś zupełnie nowym: od dziesięcioleci funkcjonują one np. z radykalnie odmiennymi stanowiskami zajmowanymi w kwestii dopuszczalności aborcji. Tamte spory, nawet, jeśli niezażegnywalne, zostały jednak - przez sam upływ czasu - w ograniczony sposób oswojone. Obecny spór, w jego dzisiejszym, radykalnym kształcie (żadna z „rodzimych” sił politycznych czynnych na ziemiach polskich, od jakobinów, przez działaczy SDKPiL, po lektorów Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej, nie domagała się zlikwidowania Kościoła) jest zjawiskiem nowym i rozdzierającym.

– Wojciech Stanisławski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP 2023
Zdjęcie główne: Relikwiarz z doczesnymi szczątkami błogosławionych członków rodziny Ulmów w bocznym ołtarzu kościoła pw. św. Doroty w Markowej. Fot. PAP/Darek Delmanowicz
Zobacz więcej
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pożegnanie z Tygodnikiem TVP
Władze Telewizji Polskiej zadecydowały o likwidacji naszego portalu.
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Sprzeczne z Duchem i prawem
Co oznacza możliwość błogosławienia par osób tej samej płci? Kto się cieszy, a kto nie akceptuje?
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Autoportret
Andrzej Krauze dla Tygodnika TVP.
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Totemy Mashy Gessen w wojnie kulturowej
Sama o sobie mówi: „queerowa, transpłciowa, żydowska osoba”.
Felietony wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Książki od Tygodnika TVP! Konkurs świąteczny
Co Was interesuje, o czych chcielibyście się dowiedzieć więcej?