To było u redaktora Pawła Sztompke, w jego dopołudniowym bloku słowno-muzycznym w Trójce. Relacjonowałam u niego raz na tydzień wystawy. Tym razem wróciłam z Tunezji i żadnej ekspozycji nie widziałam. Ale opowiedziałam o inwencji twórczej sprzątaczek hotelowych (teraz wiem, że to standard), które skręcały koce lub ręczniki w zwierzęce formy, zdobiąc je rekwizytami zauważonymi na podorędziu. Wąż boa w okularach przeciwsłonecznych! Redaktor Sztompke dostał ataku. Śmiechu. Wstał sprzed mikrofonu, dławił się, wsadzał sobie pięść w usta, ale chichotał. I chodził za moimi plecami, bo wciąż siedziałam przy stanowisku gościa, przy otwartym mikrofonie.
W końcu ja też pękłam. Realizatorka wcisnęła klawisz zwany zwieraczem i puściła muzykę. Nigdy wcześniej ani potem nie zdarzyło mi się tak nieprofesjonalne zachowanie. Ani tak komiczna sytuacja, która dziś nadal bawi…
Współpraca z Trójką przybierała rozmaite formy. Największym wyzwaniem stała się godzinna audycja słowno-muzyczna, całkowicie przeze mnie wymyślona i przygotowywana: „Francuski łącznik”. Trudna jak diabli. Po dwóch latach zrezygnowałam – w Trójce nieprzychylnie patrzono na coś, co odbiegało od wskazanej przez nowych szefów linii.
Pionierka cancellingu
Za osobność słono zapłaciłam. Osiem lat temu odważyłam się przedstawić – bez zajmowania ideowych pozycji – zasady obowiązujące współcześnie w polskich sztukach wizualnych. Uznano, że jestem emisariuszką prawicy. Poleciał hejt, wprawiony w ruch przez „salony”, media społecznościowe i… poczciwe papierowe gazety. Szeptano i publikowano nie argumenty, ale jad. Ploty miały swoją prowodyrkę, do tej pory uważaną za wyrocznię w kulturze. Wyroki sądu skorupkowego przełożyły się na gumowanie zawodowe: nie zatrudniać! Wykreślić dorobek! Nie cytować, nie powoływać się, nie wymieniać nazwiska! Poza wszystkim – nie dać zarobić. Niech zdycha.
Znacie coś takiego?
Teraz to standard kultury unieważniania. Mniej więcej dekadę temu jeszcze nie wiedziałam, że staję się pionierką woke culture. Niestety, jako materiał do „obróbki”, a nie obserwatorka.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Tu warto podkreślić: nasze środowisko kultury ma specyficzny rodowód.
Jest taki ludzki gatunek, który nazywam postkomunistyczno-postsolidarnościową inteligencją. Wspierali strajki wtedy, gdy było to na tyle masowe, że właściwie… bezpieczne.
Z niektórymi się przyjaźniłam. Studiowali na wydziałach humanistycznych, artystycznych i na uczelniach, gdzie przypadało po dziesięciu kandydatów na jedno miejsce. Mieli mocniejsze „atuty” niż sławetne punkty za pochodzenie: znajomości krewnych i znajomych. Ale nie robili z tego wielkiej sprawy. Końcówka PRL-u to był czas prawdziwej demokracji i równości.
Powód do wstydu
Dziś dzieci dawnej inteligenckiej elity PRL-u są w większości na emeryturze. Dziadkowie, czy raczej – dziadersi. Jedni dostali w spadku po rodzicach mieszkania, działki, nawet domy. Jakoś ciągną. Są też tacy, którzy udali się na słuszną ideowo emigrację w czasie, lub po stanie wojennym, ale wrócili po przełomie politycznym i lepiej czy gorzej urządzili się w kraju.
Większość z nich dorabia do emerytury całkiem niezłe pieniądze. Wyrzucili z pamięci i w ogóle świadomości, że to formacja wciąż jeszcze rządząca pozwala im dorzucić co nieco do emeryckiego garnuszka, a w poprzednim układzie mogliby liczyć tylko na wyliczone przez ZUS pensum.
Zastanawiające, że to właśnie senioralna inteligencja – niegdyś wyedukowana przez PRL, potem opowiadająca się za soc-opozycją, następnie podążająca za „Zachodem”, znalazła się w antyprawicowej pikiecie.