„Chciało się z nim rozmawiać”. Przyjaciel wspomina Jacka Kaczmarskiego
środa,
22 marca 2017
– Był bardzo uczciwy, nigdy nikogo nie oszukał. Mimo swoich problemów prywatnych, bo miał przecież na koncie dwa rozwody, zawsze był w porządku. Nie podstawiał nikomu nogi, nie robił świństw. Znać go to była naprawdę ogromna przyjemność – mówi Krzysztof Nowak, przyjaciel Jacka Kaczmarskiego. Gdyby żył, bard „Solidarności” skończyłby w środę 60 lat.
Jaki był Jacek Kaczmarski?
Zawsze patrzyłem na niego przez pryzmat jego twórczości. Owszem, dane mi było być jego przyjacielem, być blisko niego zwłaszcza w ostatnich latach jego życia, ale dla mnie zawsze był mistrzem, nigdy zwykłym kolegą, choć on wielokrotnie mówił tak o mnie. Traktowałem go zawsze jako ogromny autorytet. W swoich piosenkach tłumaczył świat. Ja się na nich wychowałem, ukształtowałem.
A prywatnie?
Prywatnie był bardzo inteligentny, umiał się zachować w każdej sytuacji, powiedzieć komplement, dowcip, ładnie coś spuentować. Był człowiekiem bardzo refleksyjnym, czego, nie ukrywam, bardzo mu zazdrościłem. Chciało się z nim rozmawiać, nigdy nie mówił banalnych rzeczy. Na każdą sprawę patrzył w sposób, który człowiekowi nie przyszedłby do głowy. Miałem wrażenie, że patrzy z wyższego, innego punktu widzenia. Był bardzo uczciwy, nigdy nikogo nie oszukał. Mimo swoich problemów prywatnych, bo miał przecież na koncie dwa rozwody, zawsze był w porządku. Nie podstawiał nikomu nogi, nie robił świństw. Znać go – to była naprawdę ogromna przyjemność.
Nazywano go bardem, ale on podobno nie lubił tego określenia?
To nie do końca tak. Jacek wiedział, że jest bardem „Solidarności”, nie chodzi o to, aby odżegnywać się od tego określenia. Problem polegał na tym, że nie lubił szufladkowania. Twierdził, że w swojej twórczości reprezentuje wyłącznie siebie, to, co mówi, swoje poglądy, a jeśli komuś się to podoba, może się z tym zgadzać. Tak się po prostu stało, że jego twórczość była zgodna z linią, duchem opozycji w czasach pierwszej „Solidarności” i wprowadzenia stanu wojennego. Dochód z koncertów Kaczmarskiego przeznaczany był na działalność podziemia solidarnościowego, a sama „Solidarność” w geście wdzięczności zapłaciła za pogrzeb Jacka. Tak jak powiedziałem, nie odżegnywał się, nie odcinał, ale nie chciał być szufladkowany.
Jak wyglądało jego życie na emigracji?
Stan wojenny zastał go we Francji.
Właśnie stan wojenny zastał go we Francji, w Paryżu, a nie jak głoszę pewne przekłamania uciekł, zniknął. Jacek wahał się, co robić. W Polsce została jego pierwsza żona Inka. Koledzy i ludzie, którzy byli w tym czasie we Francji poradzili mu, że lepiej będzie jak będzie śpiewał i koncertował dla Polonii, zarabiał w ten sposób, niż jak wróci do Polski, w której nie ma wolności i nie wiadomo, co będzie się działo. W tamtym czasie dochodziły słuchy, że ludzie są zabijani, rozstrzeliwani. Zdecydował, więc, że zostaje za granicą i w ten sposób będzie pomagał.
W 1984 zaczął współpracę z Radiem Wolna Europa. To był dobry dla niego czas?
Mieszkał w Monachium, przez 10 lat był rzeczywiście etatowym pracownikiem RWE. Dużo podróżował, miał dużo urlopu i dawał koncerty. To był czas, kiedy Jacek zaczął zmagać się z problemami osobistymi i jedyny, kiedy poważnie zmagał się z alkoholizmem. Ten pobyt w Monachium to były cieplarniane warunki. Zatrudniony dożywotnio, nie płacił podatków, miał wszystko, ale to zaczęło mu uwierać, dusił się w tym sosie, w tej enklawie, którą tworzyli ci ludzie. To nie był dobry okres także jeśli chodzi o jego twórczość. Owszem, pisał dużo piosenek, ale w większości były to piosenki interwencyjne, dotyczące bieżących spraw na świecie i w kraju. Te najważniejsze rzeczy powstały jednak przed i po jego emigracji.
Chce pan powiedzieć, że odżył po powrocie do kraju?
Można tak powiedzieć. Jacek przyjechał do Polski w 1990 roku. Zaczął grać trasę koncertową ze Zbyszkiem Łapińskim. Ta trasa cieszyła się ogromnym powodzeniem. Pamiętam, jak w Hali Wisły w Krakowie na każdym z czterech koncertów było po 4 tysiące ludzi. Nie można było wcisnąć igły. W Warszawie, Gdańsku, Olsztynie sytuacja była podobna. Rok później Kaczmarski koncertował już razem z Łapińskim i Gintrowskim. Jacek zaczął pisać nowy program „Walka postu z karnawałem”. Pierwsza połowa lat 90. to Jacek dobrze wyglądającym, uśmiechnięty i bardzo zapracowany. Potrzebował jednak odosobnienia i stąd jego wyjazd do Australii. Tam nabierał dystansu, refleksji. Gdy wyjechał w 1995 roku, wytrzymał tylko rok. Wyglądało to tak, że w Australii spędzał od czterech do sześciu miesięcy, a resztę czasu w Polsce. Mówił, że brakuje mu adrenaliny.
Koncertów i publiczności również?
Jacek deklarował, że koncerty jako takie nie są mu do niczego potrzebne. Chciał widzieć siebie jako artystę, który nie potrzebuje tej koncertowej adrenaliny, może tworzyć na papierze, ale wiedział, że to było nierealne, że z samego pisania by się po prostu nie utrzymał. Zarabiał więc koncertami i płytami.
Które swoje piosenki lubił, a za którymi nie przepadał?
Taką bardzo ważną dla niego piosenką było „Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego”. Napisał ją pięć miesięcy po jego śmierci. To był utwór długi, monumentalny, zawierający elementy historii i biografii Wysockiego. Druga piosenka, z którą się utożsamiał, to była piosenka „Jan Kochanowski”. Trzeba przyznać, że Jacek był niewyobrażalnie uzdolniony i potrafił naśladować styl Kochanowskiego, Reja czy Norwida. Były też piosenki, do których nie miał serca. Tak było z „Ofiarowaniem”, utworem bardzo ważnym dla fanów, ale Jacek był wobec niego bardzo krytyczny.
Tak jak wobec samego siebie?
Obsesyjnie pilnował się, aby nie wpaść w pułapkę własnej nieszczerości. Gdy uważał, że piosence czegoś brakuje, to mówił o tym szczerze.
Ostatnie dwa lata jego życia to zmaganie się z chorobą. Walczył z nią?
Absolutnie. To mit, że Jacek nie chciał się leczyć i nie poddał się operacji. Poza tym był chory na raka przełyku, a nie na raka krtani czy gardła, jak rozpisywała się prasa. Jacek stosował terapię niekonwencjonalną – najpierw w Innsbrucku poddawany był zabiegom hipotermii, potem leczył się u znachora, który okazał się oszustem. Ten człowiek dwa lata po śmierci Jacka wpadł i miał proces.
Czemu Kaczmarski nie poddał się operacji?
To znowu wbrew temu, co pisano, była bardzo przemyślana decyzja. Lekarze mówili mu, że i tak zostały mu najwyżej trzy miesiące życia, a operacja i tak nic nie da. Zdecydował, że nie ma sensu ciąć tego guza. Nieprawdą jest, że wolał umrzeć niż nie móc śpiewać. Tak mawiał Gintrowski. Kaczmarski sam czasem te plotki podsycał, ale naprawdę chciał żyć. Udało mu się przeżyć nie trzy miesiące, a dwa lata. Stosował tę hipotermię, prowadził spokojne życie, dużo czytał. Pomagała mu w tym Alicja Delgas, z którą spędził ostatnie lata życia i która się nim opiekowała, dbała o niego i niewyobrażalnie go kochała.
Był samotnikiem?
Mawiał, że każdy człowiek w końcu zostaje sam, czy to z troskami, czy w obliczu śmierci. Tak widział świat i życie. Był zdecydowanie samotnikiem, ale moim zdaniem dlatego, że przewyższał wszystkich intelektualnie. Koledzy po piórze chcieli napić się wódki, pożartować, obejrzeć mecz, ale jego bardziej interesowały rozmowy o książkach. Pamiętam, że przegadałem z nim kilka nocy rozmawiając o jego twórczości, ale głównie skorzystałem na tym ja. Moim zdaniem był w naturalny sposób samotny.
Jakie słowa Kaczmarskiego najbardziej zapadły panu w pamięć?
Kiedy zapytałem go, dlaczego, skoro operacja nic nie da, lekarze mówią, że i tak trzeba ją zrobić, on odpowiedział mi: chirurg jest od tego, żeby ciąć. Wydawało mi się to banalne, ale dosyć szybko zrozumiałem, że to niezwykle celne. Takich pozornie dziwnych stwierdzeń, czasem może i wątpliwych, które po dokładnym przemyśleniu okazywały się niesamowicie celne, było bardzo wiele.