„Bicek grozy” i „kawusiowy koks”. Tak trenują Polacy
sobota,
22 lipca 2017
Nie zawsze słuchają, co mówi do nich trener, koniecznie muszą sfotografować swoje nowe buty, a zdjęcie wrzucić na Instagrama. Kiedy coś im się nie podoba, robią awanturę. Jest też i druga strona medalu: recepcjonistki bez zgody klienta spisują dane osobowe, a kluczyki do szafek się rozpadają.
Moda na bycie fit na stałe wpisała się już w nasze życie.
zobacz więcej
Popularność klubów fitness rośnie z roku na rok. Ale zanim Polacy zaczęli tłumnie odwiedzać przybytki, w których mogą poprawić swoją kondycję, zanim zaczęli ćwiczyć z Ewą Chodakowską czy Anną Lewandowską – ktoś tę formę aktywności musiał u nas rozpropagować. „Królową Boną” polskiego fitness była gimnastyczka Hanna Fidusiewicz. W 1981 r. ukończyła specjalistyczny kurs w Paryżu i zaczęła przeszczepiać tę formę aktywności na rodzimy grunt.
Pierwszym miejscem, w jakim prezentowała zdobyte w stolicy Francji umiejętności, była Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna. Dzięki jej staraniom i za zgodą Stołecznego Ośrodka Sportu w 1983 r. w stolicy zaczął działać pierwszy klub tego typu, „Pod Skocznią”. Oferta ograniczała się do zajęć przy muzyce, ale przyciągała wielu chętnych.
Siłki w piwnicach
Z upływem czasu liczba klubów fitness rosła, a ich oferta była coraz bogatsza. Panie zaczęły ćwiczyć callanetics, którego zadaniem było wyszczuplanie sylwetki, panowie chadzali do siłowni. Wiele z nich znajdowało się w piwnicach i lokalach użytkowych osiedlowych bloków.
Oprócz kilku maszyn treningowych w tego typu przybytkach mieściły się solaria lub sauny. Jeśli klub był duży i chciał poszerzyć ofertę, proponował klientom masaż, saunę suchą lub parową, a także fryzjera i kawiarnię z odżywkami. To przeszłość - dziś w fitness klubach rzadko można znaleźć kawiarniane stoliki i krzesełka, a wodę, batoniki, odżywki białkowe i koktajle do picia po treningu sprzedawane są w recepcji.
Podryw w koszulce z siateczki
Nie zawsze oczekiwania klienta mogą być spełnione od razu.
– Kiedyś przyszła do nas pani i od progu zaczęła strasznie marudzić. Nie podobały jej się godziny zajęć, choć w naszym klubie można było ćwiczyć od 6 do 22, podobnie było z angielsko brzmiącymi nazwami. Przez godzinę się zastanawiała, czy zamiast słowa „shape” nie powinniśmy napisać „trening dla sylwetki” a zamiast skrótu „tbc” użyć sformułowania „twoja ogólna kondycja”. Po godzinie wymyślania tłumaczeń stwierdziła, że na zajęcia i tak nie przyjdzie, bo ma za daleko i poszła do domu – opowiada Kasia, która pracuje w jednym z klubów na Żoliborzu.
Cieszy się, że nie wszyscy klienci są tacy. – Mamy wiele bardzo miłych, uśmiechniętych osób, które są z nami na „ty”, znamy ich i wiemy, co przygotować im do picia, a jak czasem zapomną karty – przymykamy oko i wpuszczamy – wyjaśnia.
„Siatkowany biceps” przechodzi do konkretów
Przyznaje, że najgorsi są panowie, którym wydaje się, że dziewczyny podające im kluczyk do szafki marzą, by były przez nich podrywane. – Każdy z takich amantów ma u nas odpowiednią ksywkę. Na liście mamy już „kawusiowego koksa”, czyli napakowanego mięśniaka, który non stop zaprasza nas na kawusię i porozumiewawczo puszcza oko. Moim drugim ulubieńcem jest „siatkowany biceps”, który ma o wiele mniej kulturalny podryw, od razu przechodzi do konkretów i codziennie przychodzi w takiej samej, odsłaniającej wiele jego „wdzięków” koszulce z siateczki – mówi.
Ledwo przyszedł, już kontuzja
„Bicek” to zresztą gorący temat nie tylko w recepcji klubów, ale też na sali ćwiczeń i na siłowni. – „Bicek grozy” to określenie, które wymyśliłem, patrząc na niektórych debiutantów. Przychodzą na pierwszy trening i wydaje im się, że najlepiej wiedzą, co i jak powinni ćwiczyć. Łapią za sztangę albo ciężarki i machają nimi, ile wlezie. Nie słuchają, jakie propozycje ma dla nich trener, na co powinni uważać. Potem dziwią się, że ich coś boli albo że po miesiącu mają już pierwszą kontuzję – tłumaczy Arkadiusz, który od kilku lat pracuje jako trener w jednej z siłowni na warszawskich Bielanach.
Śmieje się, że jego klienci i tak są w miarę grzeczni, gorzej mają jego koledzy, którzy pracują na Ursynowie i na Pradze. – Porywczy temperament tamtejszych pakerów czasem daje się we znaki – mówi. Ironizuje, że gdy on używa określenia „bicek grozy”, jego koleżanki-trenerki mówią o „ścięgnach” albo „łydkach grozy”.
Selfie w toalecie
– Nie brakuje również pań, które nie słuchają wskazówek, rozciągają się na siłę. Najgorsze są te, które spóźniają się na zajęcia i omijają rozgrzewkę albo wychodzą przed końcem zajęć i uważają, że niepotrzebne jest im rozciąganie – opowiada Ola z klubu w jednej z podwarszawskich miejscowości.
Poza niesubordynacją klientów, trenerów - i nie tylko ich - irytuje nałóg fotografowania się w klubowej łazience. – Za każdym razem, gdy wchodzę, jakaś niunia robi zdjęcie swoich wdzięków albo nowego stroju. Nie zwraca uwagi, że inni chcą umyć ręce albo poprawić fryzurę przed lustrem, stoi i wrzuca to na swojego Instagrama czy Facebooka – mówi pani Ewa, która od lat ćwiczy w różnych klubach.
Nowe niech się dostosują
Małgorzata Kulczycka przyznaje, że atmosfera w klubie to jedna z tych rzeczy, na którą zwracają sporą uwagę. W osiedlowym klubie podczas zajęć grupowych jedna ze stałych klubowiczek w niegrzeczny sposób zwróciła testerkom uwagę, że „zajęły ich miejsce”. – Uznała, że skoro często uczęszcza do klubu, to ma pierwszeństwo wyboru miejsca na sali fitness, a nowe dziewczyny powinny się do tego dostosować – mówi Kulczycka.
Co najbardziej denerwuje je w zachowaniu klientów? – Nie dbają o higienę - zdarza się, że klienci nie kładą ręczników na matę czy sprzęt, a po zakończonym treningu nie dezynfekują maszyn. Obserwujemy też przypadki, kiedy ktoś zajmuje trzy maszyny na raz, nawet, jeśli ich nie używa. Szczególnie denerwujące jest to w godzinach popołudniowych, kiedy panuje tłok na siłowni i robi się kolejka do sprzętu, bo ktoś akurat go „zarezerwował" – mówi Kulczycka.
Do listy dodają spóźnianie się na zajęcia, niewyciszony telefon i używanie lustra do poprawiania makijażu. – Lustra są po to, by kontrolować ciało podczas treningów. Prawidłowa postawa podczas ćwiczeń minimalizuje ryzyko kontuzji, dlatego pozwól innym kontrolować swoje ciało i nie zasłaniaj – apeluje.
Panie w zbyt kusych strojach
Blogerki z Fitestujemy.pl i trenerzy przyznają, że zdarzają się też osoby, które przychodzą na zajęcia w nieodpowiednim stroju. – Prowadzę zajęcia z zumby, na które przychodzi pani w podkolanówkach i butach na tak śliskiej podeszwie, że ja sam zastanawiałbym się, czy nie wywinę orła – mówi Patryk, instruktor. Tomek, który prowadzi zajęcia crossfit i tbc, zwraca uwagę na kuse stroje niektórych pań. – Jestem facetem i przyznaję, że mnie to czasem lekko rozprasza, bo nie jestem obojętny na kobiece wdzięki. Z drugiej strony strój jest po to, by chronić i dawać komfort ćwiczenia. Jak coś trzeba co chwilę poprawiać, to chyba nie za bardzo da się ćwiczyć – mówi.
Wszyscy zgodnie twierdzą, że choć zdarzają się przypadki trudne, najważniejsze jest to, że Polacy ruszyli się sprzed telewizora i dbają o swoją kondycję.