LOT, czyli Linie Okęcie-Tempelhof
piątek,
8 grudnia 2017
W latach 80. krążył taki dowcip, że do samolotu LOT wsiada pasażer, idzie do kabiny pilotów i mówi:„Panowie, proszę lecieć do Wrocławia, bo będę strzelał”. Ci przytakują, że przecież to jest rejs do Wrocławia i tam się udają. Pasażer odpowiada: „Wasi koledzy też tak mówili, a zawsze lądują na Tempelhof” – opowiada o porwaniach samolotów przez uciekinierów z PRL Marcin Niedurny, pracownik IPN. W środę 13 grudnia o godz. 23:55 na antenie TVP1 film Waldemara Krzystka „Ostatni prom”.
TYGODNIK.TVP.PL: Rok 1981. Nadchodzi stan wojenny, a tymczasem w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej dokonano aż 15 prób porwania samolotów rejsowych LOT i ucieczki nimi na Zachód?
MARCIN NIEDURNY: Próbowano uciekać przed 13 grudnia, bo po wprowadzeniu stanu wojennego LOT wstrzymał rejsy.
Akurat na 13 grudnia pilot LOT-u, kpt. Czesław Kudłek, miał wykupione bilety do RFN, dla siebie i dla rodziny. Nie zamierzali wracać. Skoro jednak tego dnia z Okęcia nie odleciał żaden rejsowy samolot, to miesiąc po wznowieniu komunikacji na liniach krajowych kapitan wziął sprawy w swoje ręce…
Porwał maszynę, którą pilotował. Pełną pasażerów. To było pierwsze porwanie samolotu w stanie wojennym i miało miejsce 12 lutego 1982 roku. Porywaczem był kapitan ze swoim przyjacielem, spadochroniarzem Andrzejem Barukiem, a na pokładzie były też ich rodziny – żony i dwoje dzieci pilota. Uprowadził on popularny samolot Antonow-24, którym miał lecieć do Wrocławia. W powietrzu poinformował załogę, że zamierza wylądować zupełnie gdzie indziej – w Berlinie Zachodnim. Zgodzili się. Pasażerom Kudłek powiedział, że w związku ze stanem wojennym na wrocławskim lotnisku odbywają się ćwiczenia wojskowe i muszą się udać na lotnisko w Szczecinie. Rejs 747 zakończył się na Tempelhof.
Tempelhof było dla nas „bramą do wolnego świata” i zarazem symbolem porwań polskich samolotów. W latach 80. żartobliwie rozwijano nawet skrót LOT jako Linie Okęcie-Tempelhof, albo Landing On Tempelhof (lądowanie na Tempelhof).
To prasa zachodnioniemiecka zaczęła określać tak nasze linie lotnicze, pisali o nich Landet Oft in Tempelhof, czyli ląduje często na Tempelhof. Bo też było to lotnisko najczęściej wybierane przez porywaczy polskich samolotów – między rokiem 1963 a 1987 wylądowało tam 16 uprowadzonych maszyn. Czytałem wywiad z jednym z pracowników tego portu i okazuje się, że robili to wyłącznie Polacy.
Wybierali Tempelhof, a nie drugie lotnisko w Berlinie Zachodnim – Tegel – ponieważ było położone nieco bliżej Polski. Ale też z innego powodu – leżało w amerykańskiej strefie. A nam, Polakom, Stany Zjednoczone zawsze kojarzą się z wolnością. Tegel natomiast znajdowało się w strefie francuskiej Berlina, zaś Polacy nie byli pewni, jak się w takiej sytuacji zachowają Francuzi.
Można jeszcze dodać, że swego czasu Maciej Zembaty napisał piosenkę pod tytułem „Tempelhof”, nawiązującą do porwań samolotów…
„Pociłem się jak ruda mysz,
A w głowie była jedna myśl:
Tempelhof!
Siedziało czterech tu i tam
I każdy z nich na cel mnie brał.
Tempelhof.
Naciskam guzik, stało się,
Już stewardessa do mnie mknie.
Tempelhof.
Mam tutaj granat. Widzisz, nie?
Więc każ im lecieć tam, gdzie chcę!
Tempelhof!
To się nie zdarza nawet w snach.
Ja czuję ulgę, tamci w strach…
Tempelhof”
Był też taki dowcip w latach 80., że wsiada do samolotu pasażer, idzie do kabiny pilotów i mówi: „Panowie, proszę lecieć do Wrocławia, bo będę strzelał”. Ci przytakują, że przecież to jest rejs do Wrocławia i tam się udają. Pasażer odpowiada: „Wasi koledzy też tak mówili, a zawsze lądują na Tempelhof”.
Tempelhof pojawiło się też w jednym z odcinków „Zmienników”, serialu Stanisława Barei, filmowego krytyka ówczesnego ustroju. Porwania samolotów były zjawiskiem społeczno-politycznym w PRL, taką polską specjalnością?
Był taki czas – w latach 70. i 80. XX wieku – kiedy byliśmy w światowej czołówce statystyk dotyczących porwań samolotów. Między rokiem 1970 a 1982 mieliśmy w sumie 20 nieudanych prób porwań i 14 uprowadzeń, czyli 34 takie zdarzenia w ciągu 12 lat – to dużo.
Niektóre były dramatyczne. Piloci uciekali nocą, w burzy, wręcz dotykając kadłubami czubków drzew, by nikt ich nie namierzył, albo fal nad wzburzonym Bałtykiem w czasie sztormu. Różne rzeczy działy się też na pokładach. Kpt. Kudłek okłamał wieżę kontrolną w Warszawie, że samolot został uprowadzony przez uzbrojonego porywacza, ale niektórzy porywacze mieli broń, a nawet bomby.
Była taka historia Rudolfa Olmy. Pochodził z Bielska-Białej, bodajże jego ojciec był Niemcem i on czynił starania, by skutecznie wyemigrować do RFN. W końcu 26 sierpnia 1970 roku zdecydował się na uprowadzanie samolotu An-24, który leciał z Pyrzowic pod Katowicami do Warszawy. Wniósł na pokład bombę, a właściwie trotyl, który ukrył w atrapie tortu czekoladowego.
Gdy piloci się dowiedzieli, że na pokładzie jest terrorysta, to wykonali taki manewr: skierowali maszynę w dół, żeby ściąć go z nóg i obezwładnić. Niestety, wtedy ładunek wybuchowy mu wypadł i eksplodował. Na szczęście konstrukcja tego samolotu nie uległa zniszczeniu i udało się go posadzić na płycie lotniska Pyrzowice.
Olma stracił oko i rękę, dziewięciu innych pasażerów też zostało rannych. Skazano go na 25 lat więzienia, ale w 1988 roku, po 18 latach odsiadki, wypuszczono w ramach amnestii. Paradoks tej historii polega na tym, że kilka miesięcy później Olma dostał zgodę na wyjazd turystyczny do Niemiec i z niego już do kraju nie powrócił.
Kiedy doszło do pierwszego porwania samolotu rejsowego?
Gdy przeglądaliśmy materiały Służby Bezpieczeństwa, to podawano w nich, że w roku 1969 i zrobili to dwaj obywatele NRD. 19 października należący do PLL LOT Ił-18 leciał do Brukseli, z międzylądowaniem w Berlinie Wschodnim. Ale berlińczycy Peter Klemt i Ulrich von Hof, przy pomocy rewolweru, wymusili zmianę miejsca lądowania na wspomniane Tegel – w zachodnioberlińskim sektorze francuskim.
Natomiast myśmy dotarli do dwóch o wiele wcześniejszych historii, z 1949 roku. Pierwsza jest dość zagadkowa, bo nie udało się nam niestety ustalić nazwisk porywaczy. W archiwum MSZ jest tylko dokument opisujący ogólnie porwanie z 16 września 1949 roku. Dziewięciosobowa grupa terroryzuje samolot lecący z Gdańska do Katowic i kieruje go do Szwecji. Lądują w niewielkiej miejscowości Nykoping. Stamtąd ludzie ci zostają skierowani do Sztokholmu i aresztowani. Władze szwedzkie starały się uniknąć rozgłosu w tej sprawie, więc personalia i wizerunki owych osób zostały ukryte przed opinią publiczną.
Głośniejsza jest historia z grudnia 1949 roku. Samolot LOT-u uprowadzili jego piloci. Pomysłodawcą był kpt. Mieczysław Sadowski, który pełnił wtedy obowiązki szefa personelu latającego na Okęciu. Wraz z dwoma przyjaciółmi, też pilotami – Tomaszem Tomaszewskim i Janem Konikowskim – porwali maszynę marki Dakota. Mieli pokonać trasę z Katowic do Gdańska, a zrobili międzylądowanie w Łodzi, gdzie wsiadły żony pilotów z dziećmi, i zakończyli lot na Bornholmie.
Potem aż do roku 1969 nie było relacji o porwaniach rejsowych maszyn i dopiero wspomniani młodzi berlińczycy otworzyli „worek z uprowadzeniami” w historii LOT-u?
Tak, w roku 1970 doszło do całej serii porwań w Polsce. Tylko w ciągu trzech miesięcy – między czerwcem a wrześniem – były dwa porwania i trzy próby. Najpierw 5 czerwca 1970 roku Zbigniew Iwanicki, grożąc eksplozją dwóch granatów, porwał do Kopenhagi An-24, który miał lecieć ze Szczecina do Gdańska. Później, 19 sierpniu 1970 roku, 19-letni cukiernik Krzysztof Kryński uprowadził Ił-14, mający pokonać trasę z Gdańska do Warszawy. Wylądował na Bornholmie.
Kierunek na tę duńską wyspę na Bałtyku też obierało wielu pilotów i żeglarzy, bo najbliższa brzegom Polski.
Była „popularna” w latach 50. wśród pilotów wojskowych. Ówczesna propaganda twierdziła bowiem, że tam znajduje się baza lotnictwa amerykańskiego i polscy piloci zakładali, że będą mogli tam osadzić myśliwce, które pilotowali. Okazało się, że nie ma tam żadnej bazy i tylko dzięki swym umiejętnościom posadzili te samoloty na niedużym pasie polowego lotniska.
Polacy dostarczyli w ten sposób Amerykanom pierwszego MIG-a15. W sumie porwali nawet dwa.
To głośna historia ppor. Franciszka Jareckiego, który samolot odrzutowy MiG-15 uprowadził 5 marca 1953 roku, czyli w dniu śmierci Józefa Stalina. Ta ucieczka wywołała ogromne poruszenie na świecie, zwłaszcza wśród specjalistów ze Stanów Zjednoczonych. MIG-15 był bowiem wtedy najnowszym osiągnięciem sowieckich konstruktorów. I w tym czasie toczyły się walki powietrzne nad Półwyspem Koreańskim, gdzie Amerykanie ponosili ogromne straty. Polak dostarczył im maszynę, dzięki czemu mogli przeprowadzić gruntowne oględziny MIG-a. W tym czasie Polska czyniła starania o zwrot samolotu, do czego doszło. Na zwracanej maszynie zostały ślady gipsowych odlewów.
Poza tym historia Jareckiego została wykorzystana propagandowo. Amerykanie przeprowadzili akcję na terenie Korei Północnej, zrzucając ulotki z podobizną podporucznika i nakłaniając północnokoreańskich pilotów do podejmowania podobnych ucieczek.
Zaskakująco wielu lotników podejmowało się dezercji do wolności.
Tak, w latach 1948-1989 łącznie zbiegło 19 lotników i uprowadzili oni ze sobą 19 maszyn bojowych. Najwcześniejsze takie przypadki miały miejsce w 1949 roku. Arkadiusz Korobczyński, pilot Marynarki Wojennej, uciekł samolotem szturmowym Ił-2 na szwedzką wyspę Gotland. Przełomowym był rok 1950 i wspomniany ppłk Jarecki, dwa miesiące po nim – w maju 1953 – drugim MIG-iem ląduje na Bornholmie por. Zdzisław Jaźwiński.
Ale były też takie historie, że piloci nie uciekali w pojedynkę, tylko grupowo. W 1956 roku, podczas szkolenia lotniczego w Dęblinie, na dwóch samolotach szkoleniowych uciekło łącznie czterech podchorążych pilotów.
A dużo ryzykowali. Uciekinierów wojskowych zaocznie skazywano na śmierć. Tych, którym, się nie udało zbiec z „socjalistycznego dobrobytu” na zgniły Zachód, rozstrzeliwano. Tak zginął ppor. Edward Pytko, instruktor z Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Radomiu.
W sierpniu 1952 r. Pytko usiłował się przedrzeć samolotem Jak-9 do Berlina Zachodniego. Został zmuszony przez lotnictwo sowieckie do lądowania na terenach będących pod ich okupacją. Przekazano go władzom PRL, został skazany na karę śmierci i stracony w więzieniu na Rakowieckiej. Jego szczątki odnaleziono dopiero w 2015 r. na warszawskiej Łączce.
Dramatyczny był przekaz jego rozmowy ze współwięźniem z celi. Miał mu powiedzieć przed śmiercią: „Próbowałem, pech, nie udało się – trzeba płacić”.
Od lat przymierzam się do gruntownego przebadania jego historii…
Wracając do cywili, była też niezwykła sprawa pilota szybowca Eugeniusza Pieniążka, który sam sobie zbudował samolot do ucieczki.
To mój ulubiony uciekinier, miałem przyjemność spotkać się z nim osobiście. Eugeniusz Pieniążek był z wykształcenia pilotem i konstruktorem, pracował w Centrum Wyszkolenia Lotniczego w Lesznie. Do lat 60. realizował się tam w swojej pasji, ale wszedł w relacje z pilotami szwedzkimi i to nie spodobało się organom bezpieczeństwa. Spowodowano, że został zwolniony z pracy. Przyblokowano mu też paszport, gdy starał się o pracę w Sudanie w charakterze agrolotnika, więc nic z tego nie wyszło.
W związku z tym wpadł na szatański pomysł, że skoro władze nie dopuszczają go do sterów – a nie chciał porywać maszyny, by nie narażać swych przyjaciół z Centrum Wyszkolenia na reperkusje – to sobie sam zbuduje samolot i nim ucieknie. Jak postanowił, tak też zrobił.
Do konstrukcji użył części kadłuba i wyposażenia szybowca Foka 4 i skrzydeł szybowca Jaskółka. Był to pierwszy samolot amatorski wpisany w PRL do państwowego rejestru statków powietrznych. Na prośbę córki został nazwany imieniem Kukułka. Kilka miesięcy jeździł po całym kraju, był atrakcją wielu imprez lotniczych w Polsce.
13 września 1971 roku, kiedy Pieniążek leciał z Bielska-Białej do Krosna, samolot nagle zniknął. Oficjalnie myślano, że zaginął, bo była burza. W rzeczywistości Pieniążek skierował samolot na południe i ostatecznie wylądował w Jugosławii, w miejscowości Subotica. Został aresztowany przez władze Jugosławii, ale te nie wiedziały, co z nim zrobić. Uznały, że najlepiej się pozbyć kłopotliwego gościa. Dali mu jednodniową przepustkę i przymknęli oczy, żeby przez zieloną granicę wydostał się do Austrii. Stamtąd wyjechał do Szwecji.
Pieniążek miał problemy z esbecją na lądzie, ale przecież na pokładach pasażerskich samolotów LOT byli zawsze funkcjonariusze milicji i SB, którzy pilnowali lotu. Mimo to udawało się porywać te maszyny. Raz nawet zrobił to ZOMO-wiec, który miał pilnować rejsu przed porwaniem, Piotr Winogrodzki. Wymusił lądowanie An-24 na Tempelhof w listopadzie 1982 roku. Podczas innego uprowadzenia porywacze podobno gołymi rękami obezwładnili funkcjonariuszy ZOMO i SB.
Właśnie ta ostatnia historia stała się kanwą filmu dokumentalnego „Antek puka do raju”, zrealizowanego w 2005 roku przez Krzysztofa Magowskiego. Działo się to w kwietniu 1982 roku i było drugim uprowadzeniem pasażerskiej maszyny w stanie wojennym. Było tam kilku porywaczy z rodzinami na pokładzie. Pomysłodawcą ucieczki był Wiesław Sokół. Uprowadzili maszynę rzecz jasna na Tempelhof.
Żeby tam dolecieć, porwane samoloty musiały pokonać terytorium NRD. Wtedy maszynę natychmiast przechwytywały myśliwce Układu Warszawskiego, zmuszające pilota do lądowania w socjalistycznej strefie, czyli Berlinie Wschodnim. A więc porywacze narażali pasażerów, rzadziej tylko samych siebie, na zestrzelenie samolotu?
Istniało takie niebezpieczeństwo. W sprawie jednej takiej historii IPN prowadził postępowanie. Nie dotyczyło to lotu nad NRD, tylko Czechosłowacją, w 1975 roku. To był samotny uciekinier, Dionizy Bielawski, pilot Aeroklubu Opolskiego. Uprowadził samolot Antonow-2, cywilny, ale nie rejsowy LOT-u. Na wyraźny rozkaz z Warszawy został zestrzelony przez lotnictwo czechosłowackie.
Zagrożenie istniało więc na pewno, natomiast pytanie: czy władze NRD lub Sowieci posunęliby się aż tak daleko, by zestrzelić samolot pasażerski, na którego pokładzie znajdowałoby się kilkanaście czy kilkadziesiąt osób? Automatycznie przychodzi mi do głowy niedawna historia z Ukrainą i zestrzeleniem samolotu holenderskich linii lotniczych...
W „Antek puka do raju” Jerzy Dziewulski, szef brygady antyterrorystycznej MO na warszawskim Okęciu z lat 80., opowiadał, że Armia Radziecka brutalnie „chciała zdecydować” o losie porywanych samolotów. Myśliwce SU podlatywały do nich zbyt blisko, wykonywały manewry, pokazywały rakiety, usiłowały pilota wystraszyć albo wręcz uniemożliwić dalszy lot.
Właśnie kpt. Kudłek, o którym mówiliśmy, został w taki sposób przymuszony do lądowania w Berlinie Wschodnim. Udał, że uległ presji enerdowskich i radzieckich maszyn. Podał, że ląduje na lotnisku Schoenefeld. Kiedy schodził nad płytę i wypuszczał już podwozie, eskortujące go myśliwce odleciały. A wtedy on, w ostatnim momencie, poderwał samolot i przeleciał tych 15 kilometrów dzielących go od Tempelhof. Cały czas trzeba było stosować fortele.
– rozmawiała Bernadeta Waszkielewicz
Marcin Niedurny jest pracownikiem Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Katowicach. Wraz z Moniką Bortlik-Dźwierzyńską napisał książkę „Uciekinierzy z PRL” (wydawca IPN, Katowice–Warszawa 2009)