Ten pseudonim wymyśliliśmy razem z moim agentem literackim. Chodziło o takie inicjały, żeby moje książki znalazły się na odpowiedniej wysokości na bibliotecznych i księgarnianych półkach. Dzięki temu czytelnicy mogą po nie wygodnie sięgać. Poza tym Lee Child brzmi lepiej niż Jim Grant – mówi autor bestsellerowych powieści sensacyjnych. Pisarz (zdjęciu powyżej w środku w filmie „Jack Reacher: Jednym strzałem”) po raz pierwszy odwiedził Polskę.
TYGODNIK.TVP.PL: Co najmniej 100 mln egzemplarzy książek sprzedanych na całym świecie, tłumaczenia, podróże? Jak się czuje pisarz, który odniósł tak ogromny sukces?
LEE CHILD: Jestem facetem, który pracuje w przemyśle rozrywkowym. Potrzebna jest mi publiczność. Bez niej nic by się nie udało. Mogę powiedzieć, że liczba czytelników, którzy czekają na moje książki to miara mojego sukcesu.
Przemysł rozrywkowy? Nie uważa się pan za pisarza?
Dostarczam ludziom rozrywki. Nigdy nie marzyłem o Nagrodzie Nobla w dziedzinie literatury. Nie wyobrażam sobie też, że studenci literatury analizują moje książki podczas zajęć. Krytycy literaccy raczej nie poważają powieści sensacyjnych. Sukces przyszedł powoli, z każdą kolejną książką karuzela się rozkręcała. Opowieści o Jacku Reacherze sprzedawały się coraz lepiej. To nie było tak, że obudziłem się pewnego dnia i okazało się, że jestem sławnym pisarzem. Choć nadal jestem lekko zdziwiony tym, co się stało.
Zanim usiadł pan do pisania pierwszej książki, korzystał pan z kursów dla aspirujących pisarzy?
Nie ma takiego kursu, po którym można zostać pisarzem. Jestem o tym głęboko przekonany. Jedyny sposób, by się czegoś nauczyć, to bez ustanku czytać. Najlepiej od dziecka. Właśnie tak przygotowałem się do pisania – przez ok. 40 lat czytałem książki, tysiące książek. Oczywiście można wyobrażać sobie, że po uniwersyteckim kursie kreatywnego pisania ktoś zrobi oszałamiającą karierę i wydawcy będą się zabijać o jego książki. Ale to mrzonki.
Zacząłem pisać po czterdziestce i uważam, że był to świetny moment. Najpierw trzeba coś przeżyć, doświadczyć, a potem można snuć opowieści, które ludzie zechcą czytać. Trzeba mieć paliwo w baku, inaczej samochód nie pojedzie.
No właśnie. Po czterdziestce zmienił pan diametralnie swoje życia. Po 18 latach spędzonych w telewizji musiał pan wymyślić siebie od nowa. Skąd pomysł na pisanie? Chyba żaden doradca zawodowy nie podsunąłby takiego pomysłu.
Czas spędzony w Granada Television był naprawdę świetny. Wiele się nauczyłem. Gdybym tam został, najprawdopodobniej nie byłoby ani Lee Childa, ani Jacka Reachera. Ten emerytowany wojskowy żandarm jest w pewnym sensie emanacją mojego gniewu i frustracji po tym, jak wyrzucono mnie z pracy. Czekał gdzieś w mojej podświadomości, by w dogodnym momencie się zmaterializować. Tak jak każdy pisarz jestem związany z moim bohaterem. Nie mogę powiedzieć, że szaleńczo go lubię, ale jest dla mnie ważny.
Wróćmy jednak do pisarskich początków. Zamiast szukać nowej, stabilnej pracy, postanowił pan zostać pisarzem. To trochę jak gra w totolotka. Co na to pana żona?
Pomysł mógł się wydawać szalony, ale wiedziałem, co robię. Umówiliśmy się z żoną, że jeśli po roku nie będzie żadnych pozytywnych rezultatów mojego pisania, zajmę się czym innym. Bardzo mnie wspierała, choć się martwiła. Od początku byłem jednak przekonany, że nie będę walił głową w mur i starał się za wszelką cenę zostać pisarzem. Udało się jednak.
Fakty mówią same za siebie. Czytelnicy pokochali Jacka Reachera i jego sensacyjne przygody. Dostał pan też za „Poziom śmierci” Anthony Award, nagrodę bardzo cenioną w świecie autorów powieści kryminalnych i detektywistycznych. Wraz z publikacją tej książki narodził się też Lee Child. Dlaczego nie podpisuje się pan swoim nazwiskiem - Jim Grant?
Ten pseudonim wymyśliliśmy razem z moim agentem literackim. Chodziło o takie inicjały, żeby książki znalazły się na odpowiedniej wysokości na bibliotecznych i księgarnianych półkach. Dzięki temu czytelnicy mogą po nie wygodnie sięgać. Poza tym Lee Child lepiej brzmi.
A nazwisko Jacka Reachera?
To zasługa mojej żony. Robiliśmy razem zakupy w supermarkecie. Jestem wysoki, więc jakaś pani poprosiła mnie, bym zdjął jej paczkę ciastek z najwyższej półki. Wtedy żona powiedziała: dlaczego nie nazwiesz swojego bohatera Reacher (ten który sięga). Spodobało mi się to nazwisko.
Jack Reacher, bohater pana 22 książek, jest skrzyżowaniem zwyczajnego faceta z superbohaterem.
Reacher jest archetypiczny. To mitologiczny wieczny wędrowiec, wieczny tułacz. Podobne postaci istnieją prawie w każdej kulturze na świecie od tysięcy lat, od Azji przez Europę po Amerykę. Dlatego czytelnicy tak łatwo się z nim identyfikują. Jest w nim trochę z chandlerowskiego detektywa, trochę z szeryfa z Dzikiego Zachodu i trochę z Robin Hooda.
Urodził się pan w Wielkiej Brytanii, teraz mieszka pan w USA. Czyli jak śpiewał Sting „Englishman in New York”. Czuje się pan Amerykaninem czy Brytyjczykiem?
Myślę o sobie jako o obywatelu świata. Nie chcę nigdzie należeć. Uwiera mnie sposób uprawiania polityki przez współczesnych przywódców. Tak naprawdę nie widzę idealnego miejsca na świecie, gdzie można byłoby żyć z dala od problemów. W Wielkiej Brytanii nie dzieje się dobrze, m.in. z powodu przygotowań do Brexitu. USA są okropne, bo rządzi w nich Trump.
Tak naprawdę najbardziej lubię Nowy Jork. Jest inny niż całe Stany, kosmopolityczny, tętniący życiem. Wielka Brytania jest dla mnie nudna i irytująca. Zawsze marzyłem, żeby stamtąd wyjechać. Dobre czasy dla Brytyjczyków skończyły się, gdy zaczęła rządzić Margaret Thatcher, która zrujnowała wszystko.
Lee Child rozdaje autografy w Nowym Orleanie podczas pokazu zrealizowanego według jego książki filmu "Jack Reacher: Nigdy nie wracaj". Fot. Getty Images/Erika Goldring
Idealnym miejscem do życia może się więc okazać bezludna tropikalna wyspa?
Chciałbym mieć jakąś na własność. Może kiedyś?
Jack Reacher jest Amerykaninem, bo nie lubi pan Brytyjczyków?
Nie powiedziałem, że nie lubię Brytyjczyków. Nie odpowiada mi polityczno-społeczny klimat w Wielkiej Brytanii. Reacher musiał być Amerykaninem. Ktoś taki jak on potrzebuje wielkich, bezkresnych przestrzeni, gdzie można zniknąć bez śladu. Anglia jest zbyt mała. Uwielbiam brytyjskie powieści kryminalne, ale one są – oczywiście mocno upraszczam – zbyt psychologiczne.
Studiował pan prawo. Czy wiedza prawnicza pomaga panu w pisaniu kryminałów?
W pewnym sensie tak, bo prawo uczy precyzyjnego myślenia. Raczej nie korzystam z mojej wiedzy prawniczej. Tak jak już mówiłem, pracuję w show-biznesie. Nie zależy mi na tym, by specjaliści, którzy wezmą moje książki do ręki mówili, że są wiarygodne. Opowieści o Jacku Reacherze mają być wciągające i prawdopodobne na poziomie emocjonalnym i psychologicznym.
Staram się też dokładnie opisywać miejsca, które odwiedza Jack. Prosty przykład. W serialach telewizyjnych i książkach wyniki analizy DNA dostaje się tego samego dnia. W prawdziwym świecie to niemożliwe. Takie przykłady można mnożyć. Nie ma więc prostej zależności między studiami prawniczymi a pisaniem kryminałów.
Jack Reacher był wojskowym żandarmem. I znowu, wydaje się, że wiele pan wie o amerykańskiej armii.
Nigdy nie byłem w żadnym wojsku, przeczytałem za to mnóstwo książek na ten temat. Wydaje mi się, że wojskowe zwyczaje są tak samo archetypiczne jako jak postać Jacka Reachera. Śmiem twierdzić, że niewiele mogło się zmienić w tej materii od czasów armii Cesarstwa Rzymskiego. Bycie żołnierzem to stan świadomości.
Znam wiele osób, które chętnie służą mi radą. Są to zwłaszcza emerytowani żołnierze i policjanci, którzy chcą być moimi konsultantami. Niemniej korzystam z tego rzadko. Reportaże zostawiam dziennikarzom. Nie trzeba być skrupulatnym, żeby być wiarygodnym.
Ma pan swoje pisarskie rytuały?
Zawsze zaczynam pisać nową książkę 1 września. To sentymentalna rocznica, bo tego dnia siadłem do pisania „Poziomu śmierci”. Zachowałem ołówek, którym napisałem tę powieść. Wisi na tablicy w moim nowojorskim gabinecie. Nie lubię pracować rano. Idealna pora to popołudnia i wieczory. Nie potrafię się obejść bez kawy i papierosów, chętnie też zapalę skręta.
Przez lata grywałem na komputerze w Sapera. Świetnie mi szło, ta gra oczyszczała mój umysł. Tamte czasy już jednak minęły. Właściwie mogę pisać wszędzie, byleby nikt mi nie przeszkadzał. Pracuję nie tylko w moim gabinecie z widokiem na Central Park, ale też w domu w Saint-Tropez czy w Sussex.
Jack Reacher jest do pana trochę podobny?
Ma tę samą datę urodzenia, co ja, pewne zwyczaje też. Nawet go lubię, choć często mnie denerwuje. Tak jak wielu moich czytelników gdzieś podświadomie chciałbym być kimś takim jak Reacher, facet bez zobowiązań, z podróżną szczoteczką do zębów w kieszeni spodni. Wiele osób chętnie rzuciłoby swoje dotychczasowe życie w diabły i uciekło od zrzędzących szefów i zadłużonej hipoteki.
Dla Reachera najlepszy argument to argument pięści. On nie prawi kazań. Umie się pan bić?
Tygodnik TVPPolub nas
Umiałem, kiedy byłem dzieciakiem. Inaczej nie przetrwałbym w mojej okolicy.
Ile jeszcze książek napisze pan o Jacku Reacherze?
Wymyśliłem postać, która podoba się publiczności i byłoby głupio z niej zrezygnować.
Boi się pan efektu z „Misery” Stephena Kinga?
Myślę, że jest wielu ludzi, którzy mogli by zareagować w podobny sposób wobec mnie jak bohaterka tej powieści wobec pisarza, który zabił jej ulubioną bohaterkę. Tak więc będę dalej pisać o Jacku Reacherze. Po pierwsze dlatego, że raczej go lubię, a po drugie, nie chciałbym, żeby mnie ktoś porwał.
– rozmawiała Beata Zatońska
Zdjęcie główne: Lee Child (w środku), Rosamund Pike i Tom Cruise w filmie "Jack Reacher: Jednym strzałem". Fot. Paramount Pictures, materiały prasowe