Kobieta miała być żoną oraz matką i akceptować to, że jej mąż utrzymuje stosunki seksualne z osobami duchowo stojącymi od niej wyżej, czyli z innymi mężczyznami.
zobacz więcej
To opowieść o Tristanie i Izoldzie. W dużym skrócie dowiadujemy się z niej, że połączyła ich gorąca namiętność po tym, gdy spożyli oni magiczny napój. Izolda jednak miała poślubić króla Marka. Kochankowie więc dopuścili się wiarołomstwa. Tyle że znalazła się dla ich postawy ważna okoliczność usprawiedliwiająca: to „prawdziwe”, nie wymuszone przez jakieś ograniczenia społeczne, uczucie.
De Rougemont dostrzega konsekwencje takiej narracji, stwierdzając, że w kulturze europejskiej zdrada bywa postrzegana jako cnota. Tak jest wtedy, gdy za zdradą kryje się gorące uczucie, które rozsadza konwenanse i zobowiązania. To wręcz schemat melodramatu.
Rzecz jasna chrześcijaństwo nie znajduje dla takiej sytuacji usprawiedliwienia. I nie chodzi tylko o krzywdę zdradzanej osoby. W istocie nie mamy w tym przypadku do czynienia z miłością, ale ze stanem zakochania. Człowiek jest wówczas przekonany, że kogoś kocha, lecz to tylko złudzenie.
Z perspektywy chrześcijaństwa miłość to akt woli, a nie namiętność. Przejawia się ona zwłaszcza wtedy, kiedy… uczucie gaśnie.
I właśnie między innymi z tego powodu Kościół katolicki traktuje małżeństwo jako sakrament, czyli pole działania łaski Bożej. Pary stające przed ołtarzem bardzo jej potrzebują. To są przecież tylko niedoskonali ludzie, którzy często – gdy już stan zakochania przeminie – narażeni są na rozmaite pokusy.
W świetle nauczania Kościoła małżeństwo nie jest hedonistycznym stylem życia, lecz drogą zbawienia. Człowiek na niej głównie ma dojrzewać, co znakomicie oddaje fragment „Hymnu o miłości” z Pierwszego Listu świętego Pawła do Koryntian (13,10-11):
Gdy (…) przyjdzie to, co jest doskonałe,
zniknie to, co jest tylko częściowe.
Gdy byłem dzieckiem,
mówiłem jak dziecko,
czułem jak dziecko,
myślałem jak dziecko.
Kiedy zaś stałem się mężem,
wyzbyłem się tego, co dziecięce.