Tak czy inaczej, gdy mowa jest o LGBT, to chodzi o kilkuprocentową mniejszość (rozmaite są szacunki). I rzecz jasna sporo racji jest w wygłaszanym przez autorytety środowisk tęczowych stwierdzeniu, że taka mała grupa nie może się rozrosnąć, ponieważ orientacji seksualnej nie sposób komuś narzucić.
W czym zatem tkwi problem?
Przedstawiciele ruchów LGBT przy różnych okazjach wskazują, że walcząc o wprowadzenie do ustawodawstwa „związków partnerskich” czy o prawne rozszerzenie możliwości zawierania małżeństw na związki jednopłciowe, afirmują trwałe relacje, w których liczy się wierność. W ten sposób próbują odpierać rzucane w ich stronę oskarżenia o promocję seksualnej rozwiązłości.
A jednak wiele do myślenia może dać rozłożenie skrótu „LGBT” na czynniki pierwsze. Jak wiadomo, litery „L”, „G”, „T” oznaczają odpowiednio: lesbijki, gejów oraz osoby transseksualne. Teoretycznie można przyjąć, że tacy ludzie żyją w trwałych związkach. Tymczasem litera „B” dotyczy osób biseksualnych.
Trudno sobie wyobrazić w przypadku takich ludzi pozostawanie w trwałych związkach. Skoro – jak deklarują oni – ich popęd skierowany jest w stronę i kobiet, i mężczyzn, to z tego wynika, że mają potrzebę, co jakiś czas zmiany partnera (z kobiety na mężczyznę lub odwrotnie) albo po prostu chcą współżyć jednocześnie z co najmniej dwiema osobami obojga płci.
Ruchy LGBT mogą więc mydlić oczy ludziom upierając się przy tym, że tylko przeciwstawiają się przemocy wobec mniejszości seksualnych i bynajmniej nie promują seksualnej rozwiązłości. Walka o społeczną akceptację dla stylu życia osób biseksualnych świadczy o czymś innym. Zresztą obsceniczne, wulgarne elementy tak zwanych marszów równości – jak epatowanie rekwizytami sado-maso – mówią same za siebie.
Sedno sprawy tkwi jednak gdzie indziej. Mamy bowiem tu do czynienia ze sporami światopoglądowymi, których rozstrzygnięcie definiuje miłość, małżeństwo, rodzinę, seksualność, czyli podstawowe pojęcia dla funkcjonowania ludzkiej wspólnoty. Jeśli tak, to wcale to nie oznacza zawężenia tematów tych sporów do kwestii „praw” LGBT.
Anachroniczna wierność
Linia podziału nie przebiega tu zatem w prosty sposób między heteroseksualną większością a nieheteronormatywnymi mniejszościami. Trzeba to wyraźnie zaznaczyć, zwłaszcza dlatego, że arcybiskup Jędraszewski nie wystąpił przeciwko ludziom określonej orientacji seksualnej, lecz poddał miażdżącej krytyce określony sposób myślenia i określony styl życia.
Rozbite małżeństwa, dzieci wychowywane tylko przez jedno z rodziców – te zjawiska są w XXI wieku przede wszystkim zmorą heteroseksualnej większości, a nie marginalnej grupy. Zasługują więc znacznie bardziej na uwagę niż sprawy, którymi usiłują przykuć uwagę społeczeństwa zarówno ruchy LGBT, jak i walczące z nimi konserwatywne środowiska. Plaga rozwodów nie wzięła się znikąd. Jest pokłosiem XX-wiecznej rewolucji obyczajowej, która zmieniła ludzką mentalność.